niedziela, 1 września 2013

Tryptyk stacyjny cz. I

"Niejednokrotnie" łamane przez "zazwyczaj", gdy podróżujemy po Polsce z naszym objazdowym cyrkiem pod przykrywką zespołu metalowego, ja i moi kompani niedoli zmuszeni jesteśmy pożywiać się niezbyt zdrowo. Dieta pozbawiona witamin i pełni wartości odżywczych, nawet jeśli nie spędza niektórym z nas snu z powiek, nie stanowi naszego wolnego wyboru. Alternatywy jednak brak. W godzinach podróży dalszych, kolejnych, powrotnych, jedynym możliwym źródłem zaopatrzenia w niezbędne i pożądane kalorie są stacje benzynowe. A tam - wiadomo. Niezależnie od szyldu czy też jego braku, wybór dość skromny i ograniczony niczym playlista radia ESKA. W żołądku jednak skręca, a i wypite co nieco na odwagę, podtrzymanie werwy, orzeźwienie, pobudzenie i dobicie robią swoje. Gdy nie mniej radośnie, co powłóczyście i nieskoordynowanie przekraczam próg stacyjnego sklepu, podczas gdy reszta przeczesuje teren wokół, w celu obrania sobie za cel jakiegoś bogu ducha winnego drzewa czy krzaczka, sytuacja, niezależnie od koordynatów nawigacyjnych, jest niezmienna. Pusto, cicho i smutno. Bo jak tu się radować, kiedy dochodzi trzecia godzina w nocy, a człowiek musi siedzieć w pracy i wchodzić w interakcję z innymi ludźmi. Człowiek taki przybiera, chcąc nie chcą, minę i pozę, która mówi wyraźnie "odejdź", "zamknięte" oraz "Tu jest Polska". Ale ja oczywiście nie czuje tego zagrożenia i mogę je beztrosko i radośnie ignorować. Trzeba się radować, w końcu zatrzymaliśmy się aby coś zjeść i to najlepiej na ciepło, bo chłód ciemnej polskiej nocy gdzieś pod Mielcem jest nieograniczony i przejmujący. A wyrażają go dodatkowo dobywające się z mojego brzucha ciężkie do powstrzymania i oddania słowem pisanym dźwięki, niosące się hen daleko po polach, sprawiających wrażenie bezkresnych z perspektywy drogi krajowej. To nie jest Polska A. To nie jest nawet Polska B. To jest proszę Państwa Polska przynajmniej G, a my jesteśmy w samym jej środku i nie boimy się niczego. Toteż przygotowany jestem na ten powtarzający się zawsze o tej porze, niezależnie od aktorów, miejsca i okoliczności, za to zawsze grany tak samo, spektakl, w którym po złożeniu jedynego możliwego jak się zdaje w tym wypadku zamówienia, nieodmiennie słyszymy to pytanie, które wypowiedziane jest z ciężką do wyrażenia słowem mieszanką flegmy, dezaprobaty i rozdzierającej serce rezygnacji.


"Parówka czy kabanos"

Nie ma tam znaku zapytania. Nie ma też kropki, gdyż obie strony wiedzą, że to nie koniec. To nawet nie jest początek.
- Parówka. - niezmiennie pada odpowiedź. Inna być przecież nie może. Wie to każdy, kto to przeżył. I mimo że wie już jaka będzie odpowiedź drugiej strony, to wie też, że w tę grę trzeba grać niezależnie od chęci. Taki już jest porządek świata.
- Nie ma. - westchnienie poprzedzające odpowiedź jest najbardziej rozdzierającym duszę westchnieniem jakie może usłyszeć człowiek o godzinie trzeciej w nocy na stacji benzynowej przy drodze wyjazdowej z Mielca. Ciężko powstrzymać łzy. To dźwięk który zapewnia cię, że jest źle i nigdy nie będzie lepiej. Ani też nigdy nie było.
- Dobrze. Poproszę kabanosa. - odpowiadam jak zawsze. Jak gdyby nigdy nic. Przecież innego wyboru nie było, ale grunt to stworzyć wrażenie, że to była nasza własna, niewymuszona przez nikogo decyzja. Udowodnić kolegom, obsłudze stacji, sobie samemu przede wszystkim, że jesteśmy panami naszego losu. Niech zobaczą, kto tu rządzi.


Gramy więc dalej. W tym momencie sprawy nabierają szybszego obrotu.

- Jakie sosy do tego?
- A jakie są?
Westchnienie się powtarza. Za drugim razem nie robi już jednak na mnie takiego wrażenia. Skóra stwardniała.
- Keczapmusztadramajonezduńskime
ksykańskitysiącawysp.
- Słucham?
Chwila ciszy. Może są to dwie sekundy, a może dwie minuty. Trudno stwierdzić, bo napięcie wyrażone spojrzeniem ekspedienta można by kroić nożem do chleba, gdyby się dało. Ale się nie da. Musiałaby być co najmniej siekiera. Dzielnie je jednak przetrzymuje i swoim spojrzeniem w odpowiedzi nie wyrażam żadnej niechęci a jedynie uprzejme oczekiwanie.

- Keczap. musztarda. majonez. duński. meksykański. tysiąca. wysp.

A każde słowo jest jak szpikulec do lodu wbijany w moje lekko już zwiędłe o tej porze, głodne ciało.

Mógłbym oczywiście w tym momencie zakończyć ten teatrzyk. Oszczędzić człowieka. Ale nie... co to to nie... ja lubię żyć niebezpiecznie!

- A z czego składa się duński?

Ale człowiek za ladą nie podejmuje wyzwania. Znacząco milczy. Rani me uczucia. Psuje zabawę.

- Dobrze - nie daje po sobie poznać zawodu. A może po prostu ignoruję przegraną - to poproszę tysiąca wysp.
- Nie ma.
- Dobrze. W takim razie poproszę keczap, musztardę i majonez.
- Można tylko dwa.

To był niespodziewany return z głębi kortu. Dałem się złapać w pułapkę jak amator, chociaż przecież to nie jest mój pierwszy raz. Od tylu lat gram wszak w tę gre! Ale grunt to nie panikować.
- Keczap i musztarda w takim razie.

Ale on wie już, że zyskał nade mną mentalną przewagę, że dziś jest zwycięzcą. Że ostatnie słowo należało do niego. Pojawia się coś na kształt cienia albo może wspomnienia uśmiechu. Zwycięstwo nie w swoim własnym imieniu, ale dziesiątek a może i setek jemu podobnych, z którymi dziesiątki a może i setki mi podobnych, dzień w dzień, w każdym zakątku tego kraju, a może i poza jego granicami, toczą takie same drobne pojedynki.
Poczucie tryumfu gaśnie równie szybko i niezauważenie jak się pojawiło, kiedy do lokalu wpadają watahą spóźnieni z powodu załatwiania swoich spraw i poszukiwania przeziębienia tego, czego żaden mężczyzna nie chciałby sobie przeziębić, koledzy z zespołu. I wszyscy, a przede wszystkim ekspedient, wiemy już, że to wszystko, co tu się stało przed chwilą, ten mały sukces, który odniósł, ta gwiazdka pośrodku chłodnej nocy i ciemnych pól ziemniaka, rozpościerających się po horyzont, że to wszystko może zostać przykryte serią porażek, wysoko prawdopodobnych z uwagi na moje zdobyte przed chwilą doświadczenie.


Teraz cień tryumfu pojawia się, chcąc nie chcąc, na mojej twarzy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz