niedziela, 29 września 2013

Niewidziane na własne oczy, ale w towarzystwie od lat krąży jako swojska legenda, tak więc ostatnio mi się przypomniało.

Pewien mój serdeczny przyjaciel, jak każdy rodak, który chce zostać w pełni ukształtowanym polakiem, wyjechał kształtować się poza granicę naszego pięknego kraju.

A że poza kształtowaniem, kształceniem i całą tą powagą, miało być też zabawnie, padło na kraj tulipanów.

Przyjaciel siedział tam jakiś czas i mimo zdobywania nowych przyjaciół, tęsknił za starymi. Starzy przyjaciele trochę tęsknili za nim, a trochę chcieli się wyrwać pooglądać tulipany i inne rośliny a nie w kółko tylko buraki i kartofle.

Ale rodacy zagranicą, to nadal rodacy. Nie pozbawieni trzeźwości oceny i trafnych spostrzeżeń, srodzy recenzenci otaczającej ich rzeczywistości.

Przyjechawszy w odwiedziny, przeszli niezwłocznie do korzystania z uroków kraju, w którym 80% nazwisk piłkarzy brzmi, jakby byli wielkimi artystami minionych epok.

Odwiedziwszy podstawową i najważniejszą atrakcję Holandii, w odpowiednim nastroju, zachowawszy priorytety, można było wybrać się do muzeów. Pierwsze na liście było to poświęcone Van Gogh'owi.

Obchodzą więc muzeum, poświęcając pracom mistrza tyle czasu, na ile według nich zasłużyły. Cała wycieczka albo dłuży się niemiłosiernie, albo jest to zaskakujące zakrzywienie czasoprzestrzeni muzeum. W końcu docierają przed jedno z większych dzieł malarza, będące jednocześnie jedną z głównych atrakcji muzeum. Obraz, do którego co roku pielgrzymują setki miłośników sztuki, ludzi, którzy chcą się mieć czym pochwalić w towarzystwie, zabłysnąć, wykazać znawstwem z kategorii "widziałem na własne oczy" co, jak wiadomo, jest gwarantem nieomylności obserwującego.

Stoją tak i kontemplują. Po ich minach widać, że wyrok już zapadł. Pełną napięcia i skupienia ciszę, przerywa najodważniejszy z nich.

- Matejko to to nie jest.

środa, 25 września 2013

WW

Staram się prowadzić zdrowy tryb życia. Z lepszym bądź gorszym skutkiem wprawdzie, ale staram się. I dzień jak co dzień (nooo... może nie każdy) wyszedłem dziś pobiegać.

W tym momencie mógłbym robić przydługawy wstęp, w którym to zachwyt nad idealną pogodą tego dnia przeplatałby się z historiami zasłyszanymi w urywkach od mijanych ludzi, czy też takich samoistnie układających się w mojej głowie na ich widok. Jak wiadomo, bieganie, to zasadniczo zajebiście nudna czynności i zamiast skupiać się na bólu łydki, czy wyrzutach pokroju "Kurwa mogłem tyle nie palić", ogólnie rzecz biorąc NA SOBIE, dobrze jest się skupić na innych. To pomaga. Przynajmniej w bieganiu.

Ale tutaj nie będę tego robić, bo to nie ma sensu. Nie skupię się nawet zanadto na opisywaniu dziewczyny, która z niewiadomej przyczyny, gdyż trudno nazwać bieganą przeze mnie trasę choćby czymś w okolicach okręgu - j
est to raczej figura bliżej bardzo pijanej, rzygającej wręcz pod siebie ósemki - mijała mnie kilkakrotnie i chcąc nie chcąc, skupiła na sobie moją uwagę.

A było czym skupiać. To nawet nie ta szarość i ten róż sprawiły, że ona biegała i chciała być fit. Ta szarość i róż albo może błękit i czerń, sam nie wiem, były fit, bo były na niej. Gdyby kręcono w końcu fabularyzowaną wersję Wonder Women, ta dziewczyna powinna dostać rolę tytułową. Burza czarnych włosów, które ledwo udało się związać w kitę, opalizujące niebieskie oczy, a do tego mięśnie z kamienia i ścięgna ze stali. Każdy jej kolejny, wprawiający je w napięcie krok o tym świadczył. Wyglądała jak prawdziwa amazonka, jak tytanka, jak spełnienie marzeń prawie każdego mężczyzny który nie boi się wyzwań.

Ale nie będę się nad tym rozwodził i robił nieskończonych opisów przeplatanych zręcznymi metaforami i trafnymi alegoriami. Nie będę tego robić, bo po pierwsze nie umiem, a po drugie, gdy Wonder Woman mijała mnie po raz chyba czwarty, potknęła się. Potknęła się i wyjebała, na równej drodze jak ostatnia fajtłapa.

I tylko jedno zdanie doszło moich uszu, gdy biegłem dalej;


-Ała, kurwa! moje cyce!

wtorek, 24 września 2013

Z

Siedzę więc sobie w chyba jeszcze w miarę modnej knajpie i czekam na lekko spóźnione spotkanie. 

Przez gwar licznych rozmów przebija się jedna. Nie jest nad wyraz głośna, nie chodzi też o jakiś szczególny tembr głosu mówiących. To co wyróżnia ją spośród wszystkich innych prowadzonych w lokalu, a dochodzących do moich uszu jest czymś innym. Znam ludzi, którzy określili by tę cechę jako "głupota". Znam ich wielu. Na moje szczęście.

Grupę rozbawionych, z której dociera do mnie owa rozmowa, stanowi kilka osób. Podwinięte rękawy od marynarek jak i nogawki u spodni, odsłaniające pozbawione skarpetek stopy wciśnięte w niezbyt chyba wygodne buty. Modne kapelusiki na głowach i pierwszy wąs nad wargami. Zabawno-ironiczne t-shirty z modnymi hasłami, których nie znam bądź wolałbym nie znać. Połyskująca na rękach i szyjach pseudo biżuteria z HM'u.

Modni, anty-mainstreamowi, nie oglądający TVNu, brzydzący się Polsatem. Zbuntowani i oburzeni na wszystko, co nie jest po ich myśli. Odważnie patrzący przed siebie, znający swą wartość. Kwiat polskiej młodzieży. Przyszłość narodu. "Mięso tylko ze Szwecji sprowadzam", "nie kupuje w Biedronce", "Myślę nad łączonymi studiami z sinologii i ekonomii", "Ostatnio zrobiłam sobie maraton Passoliniego", "Kumka Olik to nowe Myslovitz".

Wtem pada wypowiedź, trochę jakby wyjęta z kontekstu;

- Ja, to tylko arabów nie znoszę.

Chociaż nie dostrzegam w tych słowach niczego zabawnego, reakcją towarzystwa jest wybuch radości. Śmieją się wszyscy poza jedną, trochę strapioną dziewczyną w typie wymuszonego kopciuszka.

- Ale dlaczego? - pyta kopciuszek.

- Bo widzisz, mieszkam pod takimi jedynymi. I oni nigdy ani "dzień dobry" ani "be" ani "me" i tylko kebabem od nich wali. Ale nie zrozum mnie źle, pode mną mieszkają Chińczycy, i chociaż wali od nich równie mocno, to do nich nic nie mam.

Kopciuszek wydaje się być jeszcze bardziej zdezorientowany niż wcześniej. Ja zresztą również. Pyta więc ponownie;

- Ale dlaczego?

Chłopak prycha, jakby odpowiedź była więcej niż oczywista.

- Bo ci, to przynajmniej czasem flaszkę przyniosą.

niedziela, 22 września 2013

X

Zdobycz Robotnicza to miłe dla oka i przyjazne dla mieszkańca założenia urbanistyczne. Narożna kamienica przy skrzyżowania Efraima Schroegera z Stanisława Przybyszewskiego, choć trochę starsza i niewybudowana wraz resztą osiedla, nie została w jego planie zignorowana.

Skrzyżowanie, przy którym mieściła się kamienica, lekko zaokrąglone, przez co bliżej mu było formą do placu, zaprojektowane zostało tak, by komfort mieszkańców otaczających go budynków był jak największy. Osiągnięto to między innymi choćby poprzez zapewnienie im pełnej prywatności. Wysoki parter każdej z kamienic oraz odległości pomiędzy tymi, uniemożliwiały zarówno mieszkańcom tychże, jak i przypadkowym przechodniom, naruszenie sekretów domowych ognisk.

Nie wiem czy taki był plan, czy był to zwykły przypadek ale okna za którymi znajdowało się lokum zajmowane przeze mnie, w ciągu dnia odbijały światło w sposób, który uniemożliwiał komukolwiek stojącemu na zewnątrz dojrzenie, co dzieje się w środku. Zasada ta, o czym oczywiście nie zawsze pamiętałem, nie działała naturalnie w nocy.

Lubiłem swóje mieszkanie, mimo jego umiejscowienia na parterze. Wprawdzie ten mankament okazał się być kompletnie bez znaczenia w momencie, w którym stojący pod moim oknem o 4 w nocy, miejscowi dżentelmeni pod wpływem, poproszeni kulturalnie o przeniesienie się gdziekolwiek bądź, dokonali transferu spod okna nad nie, gdyż balkon ich ulubionej meliny znajdował się piętro wyżej.

Lubiłem też swój przyduży pokój z zielonymi ścianami, mimo że dzięki urokowi kamienicy z lat trzydziestych ubiegłego wieku, co wieczór, przed położeniem się spać, w jednym klapku, z drugim w ręku, robiłem obchód pomieszczenia w celu bezdusznej eksterminacji nieproszonych lokatorów. Przeprowadzenie całej operacji zajmowało od 20 do nawet 45 minut, co daje mniej więcej obraz skali problemu. Mimo tego i kurewskiego zimna, jakie ciągnęło przez podłogę od piwnicy, zdecydowanie lubiłem to miejsce. Zarówno mieszkanie, jak i całą okolicę.

Zima trwała już w najlepsze, ale, mimo dających temu wyraz temperatur, aura była raczej nieciekawa. Coroczna. No chujowa no.

Tego wieczora, jakoś w połowie grudnia, zaczął padać pierwszy śnieg, przykrywając wszystko nietkniętą z uwagi na późną porę perzyną. Biało się od tego chujstwa zrobiło jak w reklamie Rafaello.

W swoim przydużym pokoju, między zielonymi ścianami, pośród pająków, siedząc przy swoim małym biureczku, poświęcałem kolejny wieczór z rzędu na niezwykle odpowiedzialne i istotne zadanie. Pierdolenie bzdur na fejsie.

Na środek opustoszałego, pokrytego perłowym dywanem skrzyżowania, z kamienicy naprzeciwko wyłonił się jegomość, odziany od dołu do góry, w świeżutki i bielutki, niczym śnieg, po którym szedł, dres. Przypominał niedźwiedzia polarnego. Także posturą. Ów mężczyzna trochę dotoczył a trochę doślizgał się na sam środek skrzyżowania, opuścił nieco spodnie i zaczął zabarwiać śnieg. Drzwi budynku, z którego wyszedł, pilnował drugi, równie łysy i również uprany w Perwolu, który z pewnością nosił przy sobie, dżentelmen. Jedną ręką trzymał drzwi, a drugą przystawiał do ust flaszkę, pociągając z niej soczyście co jakiś czas.

Zraszający ulicę dżentelmen, w pewnym momencie dostrzegł mnie. Mnie, w moim przydużym pokoju, między zielonymi ścianami, pośród pająków, siedzącego przy moim małym biureczku, pierdolącego bzdety na fejsie. Przyglądałem mu się w stanie kompletnego osłupienia pomieszanego z otumanieniem, a on kontynuował wykonywaną czynność patrząc się prosto w moje oczy.

Trwało to chwilę, po czym jednym, szybkim ruchem ręki zamknąłem żaluzje. Po krótkiej chwili zastanowienia, stwierdziłem, że to jednak może być za mało i zgasiłem światło.

Tej nocy spałem z pająkami.

czwartek, 19 września 2013

Tryptyk Stacyjny cz. 2,5

Zima na osiedlu Zdobycz Robotnicza na Starych Bielanach ma swój niezaprzeczalny urok który może zawdzięczać dość niespotykanym w mieście ciszy i spokojowi.
Zima na osiedlu Zdobycz Robotnicza na Starych Bielanach nie różni się pod tym względem od jakiejkolwiek innej pory roku. 

Cisza i spokój, nasilone dodatkowo przez obecną podczas tych zdarzeń noc, przerwane zostały dziwnym chichotem pomieszanym z wrzaskiem i zadyszką. Bo oto dwóch kompanów biegnie przez okolicę i niezdrowo się śmieje. Pierwszy śnieg dopiero co zaczął prószyć więc niestabilność kroku sygnalizuje możliwość upojenia alkoholowego.

Radość biegnących jest równie głośna co zaskakująca. Gdyż oto, przy bliskich zeru temperaturach, obaj osobnicy przemieszczają się będąc odzianymi jedynie w wygodne bawełniane dresy, i niezapięte koszule. Jeden z nich chyba ma na nogach klapki. Na pewno Kuboty. Każdy prawdziwy Polak zamiast się cieszyć, w takich okolicznościach przyrody, zwykł raczej zwyczajnie i po bożemu kurwić.

Dla pełnego obrazu opowieści, należy chyba wspomnieć o jednym, być może bez znaczenia fakcie. W dwójce owych rozradowanych wieczorną porą sportowców znajdował się autor.

Cel wycieczki mógł być tylko jeden. Oddalona o niecałe 500 metrów od miejsca startu stacja benzynowa, nie na darmo zresztą posiadająca szyld "BLISKA".

Gdy ku konsternacji i uprzejmemu zainteresowaniu zarówno całkiem licznej jak na późną porę klienteli, jak i obsługi stacji, zaopatrzenie zostało opłacone i umieszczone w kieszeniach spodni, nadal niezdrowo i niezrozumiale podekscytowani biegacze, rozpoczęli sprint powrotny. Trudniejszy od pierwszego okrążenia, gdyż szybko okazało się, że biegnie z pełnymi kieszeniami nie należy do rzeczy łatwych i przyjemnych. Na szczęście są na tym świecie rzeczy ważniejsze niż nasze przyjemności czy wygoda. Są też ludzie potrafiący zdrowo i przytomnie ocenić i określić priorytety. Ta dwójka z pewnością do grona owych zacnych i godnych szacunku obywateli należała.

Zauważyła to - i doceniła niewątpliwie - para towarzyszących im podczas biegu z poziomu radiowozu policjantów. Ich uprzejme odmalowane zdziwieniem na twarzach zainteresowanie, towarzyszyło nam przez około 100 metrów przebytych, przyznajmy to szczerze, w tempie dalekim od wyników olimpijskich. Koniec konsternacji pary mundurowych i podjęcie przez nich męskiej decyzji zasygnalizował nam dźwięk koguta i głos z megafonu;

- Proszę się zatrzymać!

Nikt nie szukał zwady, a i jak mama uczyła: jak ktoś o coś prosi, to nieuprzejmie jest to ignorować. No i ten megafon...

Ponieważ prośba władzy została spełniona, władza mogła przystąpić do procedury przesłuchania już bez narzędzia tortur w postaci megafonu.

- Gdzie Panowie tak biegną?!


- Bo po piwko! - pamiętaliśmy z filmów, że bardzo istotne podczas przesłuchań jest trzymanie się jednej, spójnej wersji zdarzeń.

- Ale jak widzę piwko już jest. - To nie były przelewki. Nie trafiliśmy na zwykły patrol a na prawdziwych detektywów. Goście mieli głowy na karku i zdecydowanie wiedzieli co jest grane. - No więc? Gdzie Panowie tak biegną?

Nie było sensu kręcić i kłamać. W kontaktach z władzą najważniejsza jest szczerość. Powiedzieliśmy więc całą prawdę.

- Bo z piwkiem!



środa, 18 września 2013

W kraju kwitnącego ziemniaka, jak co każde dwa miesiące, nastąpiła pora deszczowa.

W takie dni, to tylko papierochy i kawa, na zmianę z wódką, a w radiu Rezerwat. A żyć trzeba. Przynajmniej tak mówią. Ale oni do kawy dosypują solpadeinę, więc trudno im wierzyć na słowo.

Czas w domu mija na bezmyślnym patrzeniu w monitor. Czas w pracy, na bezmyślnym patrzeniu w okno. Patrzenie w monitor mogłoby zostać niesłusznie odebrane jako chęć do zrobienia czegokolwiek.

Jeśli ktoś wejdzie pod gorący prysznic, przepadnie na zawsze.

Cały naród powraca do stanu smutnego otumanienia, pieczołowicie pielęgnowanego za pomocą wysokoprocentowych środków zaradczych, a z którego udaje mu się wyrwać kilka razy do roku na okresy krótsze niż dłuższe. Wyrwać, oczywiście nie z owego na siłę niejednokrotnie podtrzymywanego otumanienia, co raczej przyjąć, dla odmiany, w formie pozytywnej, choć dostarczanej poprzez te same środki.

Ulicą Marymoncką, poza samochodami, płynie też woda. Przy arterii, sprawiający przytłaczające wrażenie, budynek z szarej cegły, która przez lata niemycia przybrała kolor bliższy w wyrazie pogodzie. Gówniany. Wciśnięty na działce niebezpiecznie blisko ulicy, sąsiedztwo ma najgorsze z możliwych - szpital. Pomiędzy szyldami idealnie zgranych biznesów, zakładu pogrzebowego (Pełen zakres usług) i Gabinetem Pomocy Psychologicznej, małe okute w kraty okienko. Za tym okienkiem, pochylony mężczyzna w wieku późno średnim, pieczołowicie przygląda się czemuś zza okularów. Bada i sprawdza. Majstruje i kombinuje. Bardzo się przykłada do tego co robi, cokolwiek to jest.

Mężczyzna odchyla się by dać ulgę plecom, a ja w końcu zauważam wiszący za nim szyld. Świat wydaje się teraz chociaż trochę mniej beznadziejny.

"Klinika Zabawek"

wtorek, 17 września 2013

Tryptyk stacyjny cz. II

Kiedy w dzień taki jak choćby dzisiejszy - dzień który można by określić niezliczoną ilością przymiotników, a żaden z nich nie będzie miał pozytywnego wydźwięku, wchodzi się z rana na stację benzynową, to z góry wiadomo czego można się spodziewać.

To nie jest obraz nędzy i rozpaczy. To zupełna, łamiąca serca i wypalająca oczy beznadzieja.

Zaspani pracownicy którzy dopiero co przyszli do pracy, wraz z pracownikami niedospanymi którzy jeszcze z niej nie wyszli, uwijają się jak w ukropie aby obsłużyć tłum nie ogarniający rzeczywistości, w równym stopniu jak oni sami, z dokładnie tych samych przyczyn. A wszystko to odbywa się jakoś obrzydliwie i dołująco wolno.

Kas jest sześć. Działają dwie. Działałyby trzy, ale ktoś musi obsługiwać dystrybutory z gazem. Kolejka prawie już zakręca za drzwi i posuwa się - pardon - niespecjalnie szybko.

I kiedy ja spokojnie czekam na swoją kolej, która zdaje się nigdy nie nadejść, i zastanawiam się, na chuj Ci wszyscy ludzie tutaj, dociera do mnie ciężki do zidentyfikowania z uwagi na porę dnia, kłujący dźwięk. Dźwięk który jak wszystko o tej porze dnia, czego mój mózg nie zakwalifikuje jako zagrażającego bezpieczeństwu, ignoruje.

A ludzi na stacji nie ubywa. Bo przecież wiadomo, że zatankować najlepiej rano. Tak samo jak kupić piwo TATRA. 7:40 rano w środę to idealna pora. 


Studzę swoje wrogie nastawianie poprzez zadanie sobie samemu prostego pytania: a na chuj ja tutaj? Odpowiedź jest jednak jeszcze bardziej frustrująca; Bo to Żerań. Żerań, na którym nie ma w promieniu kilometra żadnego innego punktu, w którym mógłbym dokonać zakupu napoju energetycznego, czy też innej kawy, w celu w ogóle podjęcia próby kontynuowania jeszcze na dobre nierozpoczętego dnia.

Jak co rano więc, w celu wprawienia się w odpowiedni nastrój przed pracą, zastanawiam się nad beznadzieją swojego położenia, zerkając tylko od czasu do czasu łakomie na lodówkę marki KINDER z różnymi rzeczami które mówią do mnie bardzo głośno "CZEŚĆ" i "CO SŁYCHAĆ?". Ale udaje że trzymam fason i niczego nie słyszę. Chociaż w środku już płaczę, klęczę i zjadam niezliczoną liczbę węglowodanów. A przecież nawet nie przekroczyłem jeszcze progu biura.

Nagle, dość niespodziewanie, znajduje się u kasy i przed moimi oczami pojawia się otyła pani po 30stce z ufarbowanymi na czarno włosami, a wyraz jej twarzy to żal i rozpacz. A ja nawet wiem dlaczego. Na jej głowie znajduje się czapka z napisem "KONTROLA ŚNIADANIOWA". Daszka czapki nawet nie zakrzywiła. Z prostym daszkiem czapki w szkole nosiły tylko największe fajtłapy. I jest mi momentalnie jeszcze bardziej przykro i źle. Już nie tylko z mojego własnego powodu i faktu, że znowu, kolejne 8 godzin bezproduktywności mnie czeka, ale teraz także z powodu tej pani. Z powodu wszystkich tych ludzi tutaj. Z powodu świata. A jednocześnie, gdzieś tam w najciemniejszych odmętach mojego umysłu, kiełkuje radość. Radość, że mimo iż i ja, i kobieta za ladą to taki sam prekariat, to nie ja muszę nosić tą durną czapkę.

Ledwo otwieram usta i zanim jeszcze zdążę poprosić o to po co przyszedłem, czy też złożyć kondolencję, sam nie wiem, słyszę tą wypowiedzianą z możliwą do uzyskania jedynie dzięki latom pracy na stacji benzynowej flegmą:

- Stać. Zmuszona jestem Pana poinformować, że aktualnie przeprowadzamy kontrolę śniadaniową. Nikt nie może opuścić naszej stacji głodnym. Czy zechce Pan więc skorzystać z naszej specjalnej oferty na paliwo... na dobry początek dnia czyli na śniadanie. W menu mamy wypiekane na miejscu świeże bagietki z serem, szynką i pomidorem, z kiełbasą krakowską i ogórkiem konserwowym oraz z serami żółtym, ziołowym i ogórkiem, kanapki z jajkiem sadzonym, bekonem i żółtym serem, kanapki trójkątne z pastą z kurczaka, serem i szynką albo serem i salami, a dla zwolenników śniadań na słodko chrupiące rogaliki z nadzieniem czekoladowym, malinowym, migdałowym i maślanym. Dla tych, co lubią śniadanie konkretne – chrupiąca kiełbasa z bułką i warzywami. I oczywiście aromatyczna, świeżo mielona kawa, bez której nie może się obejść żadne śniadanie.

Po czym dość niespodziewanie nacisnęła coś co wydało dźwięk mający udawać policyjną syrenę i nie na żarty mnie przestraszyło.


Podziękowałem i poprosiłem o swój probiotyk pod postacią pół litrowej puszki z niebieską literką M. Zapewniłem panią jeszcze kilkakrotnie, że tak, że to na pewno wystarczy i owszem dziękuje, nie skorzystam. Nie, punkty payback też nie, ani żadne inne programy lojalnościowe. Tak. Na pewno. Dziękuje. Serio serio.

Zza drzwi znajdujących się odrobinę na lewo za sprzedawczynią wychylił się nagle Pan w firmowym krawacie i konspiracyjnym szeptem, tak aby wszyscy słyszeli, powiedział:
- Bardzo dobrze Jola! Tak trzymaj!

W dzień taki jak ten, każdy chce umrzeć. Tylko nie Twój szef.

poniedziałek, 16 września 2013

DRAMAT BEZ MORAŁU W JEDNYM AKCIE

Bohaterowie: Ja, Trzech Podejrzanych Typków (tm), Gołąb Stefan.

Czas: Samo południe, w samym środku tygodnia.

Miejsce akcji: Żerań.

I na tym ostatnim punkcie można by w sumie zakończyć cały dramat, gdyż punkt ten mówi wszystko. Sygnalizuje nie tylko co się stanie, ale też jak. Punkt ten wyjaśnia wszystko. Jest on tekstem samym w sobie. Ale ja nie będę szedł na łatwiznę. Nigdy nie idę.

<Okolice stacji benzynowej i skrzyżowania Konwaliowej z Klembowską - jakież urokliwe nazwy dla tak przesiąkniętej beznadzieją okolicy! Chwiejnym krokiem poruszam się niezbyt utartą ścieżką w kierunku spoczynku biurkowego aka miejsca pracy. Drogę zachodzi mi podstępnie gołąb>


Gołąb Stefan: Grr grr!
Ja: Słucham?
Gołąb Stefan: Gru gru?
Ja: Tak chyba lepiej...


<TO PUŁAPKA! Stefan był przynętą mającą odwrócić moją uwagę. Podczas mojego niepotrzebnego wdania się w dyskusje z przebiegłym ptaszyskiem, Trzech Podejrzanych Typków (tm) naruszyło moją strefę intymną. Strefę Czucia Się Dobrze W Takiej Odległości. Strefę porządku publiczno-społecznego. Strefę czucia swądu. I ten swąd zdradził przybyszy. Podobnie jak zrobiły to ich buty w zasięgu mojego opuszczonego wzroku.>


Ja: Czymś mogę pomóc szanownym Panom? - Zacząłem. Podobno atak jest najlepszą obroną.
Trzech Podejrzanych Typków <chór>: Kólego, co my będziemy Cię okłamywać. Wyszlim dopiero co z Białołęki. Dzisiaj. Dziś dzień. Tu się jednak nie da. Nie idzie żyć.
Ja <mocno skonfundowany, czujący napływającą wilgoć w okolicach rozporka>: Tak?
TPT: Tak. Właśnie. Więc mielibyśmy do Ciebie dobry człowieku prośbę.
Ja: Tak?
TPT: Tak. Widzisz kólego. Musimy popełnić jakieś przestępstwo. No... przynajmniej wykroczenie. Bo inaczej się nie da. No nie idzie żyć. Rozumiesz.
Ja <wziąwszy się w garść i przejmując inicjatywę>: Rozumiem. Co powiecie w takim razie na - jak wiadomo, zakazane prawem i obyczajem, spożywanie napojów wyskokowych w terenie otwartym, zwanym także plenerem?


Krzyk, czy też jęk, ekscytacji całej kompanii zwiastował sukces przybranej taktyki. 

Ja: Tak też myślałem 
<zaglądam do portfela, lekko się przestraszywszy ogromu pustki który ujrzałem> 
Ja: Czy VOLT panów zadowoli?

Odgłos jakby zadowolenia, wdzięczności i uznania, wyrażony w jednej przeciągłej samogłosce, ponownie rozległ się po okolicy. Jestem uratowany.


Białołęka już czeka. Żerań żegna. KURTYNA!

sobota, 14 września 2013

Feniks

Dworzec Zachodni w Warszawie. Najbardziej wschodnie miejsce stolicy. W jego obrębie - bar "Feniks". Jestem pewien, że niejeden powstał rano z popiołów dzięki temu miejscu.
Feniks oferował kuchnie polską. W dodatku, przynajmniej jak zapewniał banner nad wejściem, "smacznie i tanio". Z pewnością trudno się było oprzeć. Mi się jednak jakoś udało.

Sprzeczności ekonomiczne są zawsze obecne i, co więcej, determinujące. Tak też okazało się być w tym konkretnym miejscu i czasie. Tyle że nie zawsze są one obecne we własnej stricte osobie. Czasem potrzebują kilku ciał. Polityka natomiast zawsze polega - i zawsze będzie polegać - na budowaniu sojuszy i mozolnym wiązaniu ze sobą różnych postaw i roszczeń lub, jak to powiedział kiedyś ktoś bardzo mądry, choć z lekkim zapędem do niepotrzebnego dramatyzmu (jak zresztą wszyscy Francuzi): "Samotna godzina ostatniej instancji nie wybija nigdy - ani na początku, ani na końcu drogi".

Mogło się też tak zdarzyć w tej sytuacji. Było to nawet wysoce prawdopodobne. Załamanie mojej prywatnej rzeczywistości, tego czule i długo pielęgnowanego izolatu cząstki świadomości układającej się na obraz świata, nastąpiło jednak na samym końcu. Do owego momentu wszystko było jak należy. Po bożemu.

Restauracyjny ogródek okupowało trzech dżentelmenów. Wyglądali na Bogdana, Bohdana i Staszka. Wszyscy razem i każdy z osobna. Ewentualnie można było ich również wziąć za Zbyszka, Janusza i Mirka. Z pewnością za to nie byli Lucjanem, Ignacym i Franciszkiem. Dyskusja, którą prowadzili w przerwach między łykami piwa i odpalaniem jednego papierosa od drugiego, była stonowana, rzeczowa i kulturalna. Bez zbędnych zdań czy nic nie wnoszących opinii oraz wyłącznie z taką ilością słów na "k" jakiej wymagał tego aktualnie poruszany temat. Niezależnie od niego jednak, z ust jednego z rozmówców, zawsze w kwiecistej otoczce metafor i analogii, sprowadzonych do niezwykle pomysłowych zastosowań słów na "j", "k" i "z", przewijało się imię Marzena. Panowie szanowali swój czas oraz, z pewnością, siebie nawzajem, skoro postanowili go spędzić w swoim towarzystwie. Pozostałą dwójkę musiał więc irytować fakt poświęcania owego czasu w tak dużym stopniu osobie nieobecnej.

Ów najbardziej rozgadany jegomość w pewnym momencie wstał, a moim oczom ukazał się tak zwany sweter klasyczny. Skromna kolorystyka za to ułożona w iście barokowe wzory. Wyraźnie był to przedstawiciel najświetniejszego okresu w historii polskiej mody. Coś jakby Wczesny Jaruzelski. Do tego, swetra nierozłączny kompan: spodnie z sztruksu koloru złocisty brąz. Mężczyzna najwyraźniej gdzieś się wybierał. Pociągnął ostatni łyk piwa, odpalił od jednego z kompanów ostatniego papierosa, wsiadł do auta i odjechał.

Tu nastąpiło załamanie. Załamanie nie tylko mojego własnego postrzegania świata, ale i rzeczywistości jako takiej. Świat powinien trząść się w posadach. Ja sam przynajmniej dostałem drgawek. Szok był tak duży, że z początku w ogóle nie byłem świadom tego, co się stało. Dotarło do mnie, dopiero gdy po kilkunastu minutach auto ponownie podjechało pod bar Feniks, a facet darł się trochę na przywiezioną towarzyszkę, trochę tak w przestrzeń, ogólnie;

- To to jest właśnie, kurwa, Marzena! Pojebana jest! MIAŁAŚ. KURWA. STAĆ. POD. MARIOTTEM. MÓWIŁEM. CI. KURWO. Odróżniasz Ty Mariott od Złotych Tarasów?!?! Wiesz co to jest Mariott w ogóle?!?!

Wtedy trybik zaskoczył. Oczy się otworzyły. Nic się już nie liczyło. Nic nigdy nie będzie takie samo.

To była Toyota.

Prius.

Hybrid.

piątek, 13 września 2013

Grześ

Ci którzy znają mnie trochę lepiej wiedzą kim jest Grzegorz. Ci którzy znają mnie troszkę gorzej i o Grzegorzu nigdy nie słyszeli... cóż. Zazdroszczę wam.

Słowem wstępu; Grzegorz jest facetem na moje oko lekko po 40stce ale każdy z jego długich za ramiona włosów jest już siwy. Twarz ma raczej poczciwą, z oczami ciemnymi, a podbródkiem lekko cofniętą, co maskuje trącącym lekko myszką zarostem a'la Jezzy Dudek. Postury jest raczej słusznej. Okołu dwóch metrów wzrostu i statusiała postawa. Ramiona wąskie, brzuch dość spory o konsystencji na wpół pozbawionego powietrza balona. Nóżki i rączki nieproporcjonalnie chude.

Grzegorz jest jednostką wybitną. Godną podziwu. I nie dlatego, że nosi ze sobą 3 telefony komórkowe, a każdy ważący przynajmniej po 2 kilo, i mogący być narzędziem zbrodni bądź robót ziemnych. Jest po prostu dobrym - jak mi się wydaje - człowiekiem, mającym wiele zalet i wiele talentów.

Robi zdjęcia, tworzy muzykę, wychowuje dzieci, zajmuje się domem. To wszystko jest godne uznania i podziwu. I nawet moment w którym przychodzi on do pracy w koszuli w pionowe paski, z równomiernie na niej
rozmieszczonymi jakimiś frędzlami, które falują z każdym jego krokiem, a do tego z kowbojskim kapeluszem na głowie, w dżinsach i sandałach, nie powoduje u mnie agresji. Nie robi tego nawet jego codzienny rytuał wykładania 3 wspomnianych wcześniej cegieł na biurko, układaniem ich aby leżały symetrycznie względem siebie, po czym dołożenie do zestawu discmana (!) i odczekaniem kilkunastu sekund, w oczekiwaniu aż któryś z telefonów zadzwoni. I dzwoni, faktycznie. A on nigdy nie wie który, i zawsze dopiero 3 podniesiony z kolei aparat, okazuje się być tym dzwoniącym. A dzwoniącą osobą zawsze jest jego żona, która pyta czy dojechał spokojnie do pracy, co jest super urocze, zrozummy się, ale wtedy następuje to co sprawia, że coś we mnie pęka. Że zapadam się w sobie od głowy aż do brzucha. Że chce krzyczeć, chce wyć i wyskoczyć przez okno. Tylko że to tylko pierwsze piętro.

Grzegorz otwiera usta i zaczyna mówić.

Już sam tembr jego głosu powoduje u mnie frustracje, ale to słowa które wypowiada doprowadzają mnie do obłędu. Nie chodzi o jakieś konkretne słowa. To może być cokolwiek. Cokolwiek ten człowiek powie, brzmi dla mnie jak FARMAZON. Każda myśl, każde zdanie, trąci FARMAZONEM. Zupełnie jakby jego głównym talentem, spośród wielu które posiada, było FARMAZONIARSTWO.

Człowiek Farmazon. A ja muszę z nim pracować.

Nigdy nie jestem w stanie sensownie ustosunkować się do tego co mówi, bo piana która zaczyna się toczyć z moich ust w jego obecności nie tylko nie pozwala mi mówić ale jakby i trochę rzuca mi się na mózg. Nawet mój mózg przy nim dostaje piany.

- Michał może chcesz wody?
- Dzięki, mam swoją.
- Ale to jest specjalna woda.
To oczywiście była pułapka w którą zawsze daje się złapać. Chociaż mógłbym przecież się nie odzywać, nie odpowiadać, ignorować. Wyjść zwyczajnie na buca i niemilca którym nomen omen podobno i tak jestem.
- Jaka znowu specjalna?!?
- Woda endorfinowa.
- Co kurwa?! - pierwsza żyłka.
- Endorfinowa. Sprawi że będziesz szczęśliwy i zdrowy. Ładuje ją w domu endorfinami poprzez dźwięk.
- Że co proszę?! - druga żyłka.
- Opanowałem technikę nasycania wody endorfinami poprzez dźwięki. W swoim domowym studiu, w wygłuszonym pomieszczeniu, umieszczam butelkę z wodą - koniecznie otwartą! - i puszczam jej po prostu muzykę z głośników, najgłośniej jak się da.
- ...
- Właściwie nie muzykę tylko jeden lub dwa dźwięki o konkretnej częstotliwości i tonacji. Takie hmmmmmmmmmmm, hhhmmmmmmm...
- Przestań proszę... - czuje że zaraz zemdleje.
- HMmmmmmmmm...
On nie przestaje, a ja prostu wstaje i wychodzę. Ale jednak muszę po chwili wrócić bo tu pracuje i niespecjalnie mam inne wyjście.

A dzień w dzień jest to samo.

- A wiesz że nauczyłem się śpiewu tantrycznego?
- Błagam nie... - i od początku. Pierwsza żyłka.
- Banalne to jest! Chcesz to Cię nauczę.
- Błagam nie...
- Trzeba odpowiednio rozluźnić gardło, i dla wprawy poharkiwać jakby... hrrrrrr hhhhrrrrr, hrrrrr
- Przestań. - Druga żyłka.
- To naprawdę proste! Spróbuj! Hhhhrrrrrrr
On nie przestaje, a ja wstaje i wychodzę. Ale muszę wrócić bo nadal tu pracuje.

- Och świetnie się dzisiaj czuje!
- Ciesze się.
- Zacząłem ćwiczyć z rana. W końcu w zdrowym ciele...
Przerywam mu zanim dokończy i uzna to za zachętę do rzucania kolejnymi kasztaniarskimi powiedzonkami.
- Dobrze dla Ciebie.
- 30 minut codziennie rano i nim się obejrzę zaraz będę w formie sprzed roku.
- Mhm.
- A to była forma musisz wiedzieć! He he he
Nie chce wiedzieć. Ale Grzegorz idzie znieść jakiś towar dla klienta po czym wraca trzymając cię za plecy.
- Uh... no to siłownia na dzisiaj zaliczona he he he...
I tekst o siłowni na dzisiaj powtarzany jest codziennie, po kilkanaście razy, przy każdej okazji przy której musi choćby się schylić, nie mówiąc o jakiejkolwiek innej spalającej kalorie czynności.
- Ale coś mnie rwie w krzyżu. Na szczęście mam na to świetny napar z peruwiańskich ziół. Chcesz trochę?
- Nie dzięki.
- CZŁOWIEKU jakie po tym są jazdy he he he... lepsze to niż jakiekolwiek twarde narkotyki.
- Wierzę.
- A nawet miękkie. Powinieneś spróbować. ODLOT.
On wychodzi, więc ja nie muszę. Mogę zostać i poodychać.

Przykładów jest wiele, ale nie jestem w stanie zapamiętać tych wszystkich farmazonów które słyszę każdego dnia. Tych nieśmiesznych żarcików, tatusiowych porad i opowiastek o hippisowskich odlotach które ani mnie nie interesują ani nie bawią ani nic w ogóle.
Dziś mam wolne i siedzę w domu, ale nagle dzwoni mój telefon. Numer nieznany. Nie boje się - odbieram.
- Tak słucham?
- Cześć tu Grzegorz.
Pierwsza żyłka.
- Co jest?
- Aaaa już nic. Chciałem zapytać czemu Cię nie ma w pracy, ale już mi Magda powiedziała, że wziąłeś wolne! To baw się dobrze tylko nie przesadź! He he he

Jest dopiero 15, dzień wolny, a mi się już chce płakać.

czwartek, 12 września 2013

22

Tramwaj linii 22.

Odór dwóch śpiących pijaczków, po jednym na każdym końcu wagonu, skutecznie zbliża ludzi do siebie w środkowej strefie.

Wśród tłoczących się emerytek i kobiet w ciąży siedzi dwóch dżentelmenów.

Okuci w dresowe spodnie i koszulki z Polską Walczącą, raczą współpasażerów brakiem niskiego pasma w puszczanym z komórki podkładzie muzycznym dla swojej przygłośnej rozmowy.

Mijamy gigantyczny billboard reklamujący "Sierpniowe niebo. 63 dni chwały"

- Ty, kurwa, a wiesz, że oni tam mocz pili?
- Gdzie? Na Powstaniu? kurwa...
- No, a co mieli robić. Wiesz, komuchy im pić nie dawali.
- Chyba Niemcy?
- Nikt im pić nie dawał, to pili siki.
- Hehehe kurwa...
- Masakra.
- No. Masakra...

Na chwile zapadła cisza. Być może była to chwila na zastanowienie się nad marnym losem powstańców, być może przeczekanie chwili postoju na przystanku, a być może po prostu potrzeba kontemplacji marnego hip-hopu. Tak czy inaczej, podczas tej chwili zamyślenia, nastąpiło olśnienie, wyrażone poważnymi załamaniami linii zmarszczek na twarzy jednego z dżentelmenów.

- Kurwa, ale swoje czy cudze?

Jest czwartek 12 września. 43 dzień Powstania.

środa, 11 września 2013

W mieście nie różniącym się niczym od innych, gdzie główną atrakcją jest krzywy rynek, deszcz zacina poziomo, a wiatr kłuje w skórę i oczy, trudno zorientować się gdzie jestem. Ciężko także cokolwiek znaleźć.

Głównie dlatego, że nic tu nie ma. Podobno pod całym miastem rozciąga się sieć lochów i kazamat, ale nikt nie ma tam wstępu. Dziwne, lekko powykrzywiane typki stojące pod monopolowym, których pytam, gdzie jest restauracja X, po wskazaniu drogi i wzięciu za to symbolicznej opłaty, zapewniają mnie, że "jakby co, to my tu zawsze jesteśmy!" Trudno nie uwierzyć.

Po rynku pochylonym pod ostrym kątem, hula jedynie jeszcze ostrzejszy wiatr i zacina jeszcze ostrzejszy deszcz. Nie ma na nim żywej duszy. Szarość jest tak przenikająca, że aż zęby bolą.

W jej głębi pojawia się znikąd jeden maruder. I mozolnie, wspina się niepewnym i chwiejnym krokiem w górę przystając co jakiś czas na ledwo utrzymujących go nogach, pochylając się mocno do przodu dla równowagi i krzycząc z całych sił jedyne słowo, które przychodzi na myśl w takich chwilach

Siedzę w restauracji i patrze na to wszystko zza szyby. Jem kotleta. Jestem w Polsce.

wtorek, 10 września 2013

Arkadia

Każdy wie, że przebywanie w Arkadii, czy jakimkolwiek innym centrum handlowym zresztą, doprowadza mnie na skraj załamania nerwowego. Mój stan wtedy można by określić jako coś pomiędzy apopleksją a wścieklizną. Krótko rzecz ujmując: nie jestem z tego powodu szczęśliwy.
A wczoraj musiałem.

Zmusiła mnie do tego moja praca i "specjalne zadanie" przydzielone przez szefa. Zadania specjalne, nie posiadają oczywiście żadnych cech wyjątkowych. Są to raczej typy zadań dla dzieci specjalnej troski powiedziałbym. A ponieważ mój zaawansowany mongolizm na twarzy daje o sobie znać w chwilach zamyślenia, szef przyłapawszy mnie w takiej właśnie chwili, uznał, że będę się nadawać do tego typu zadania wręcz idealnie.

Pośród odmętów niezmierzonych stepów Arkadii, gdzieś pomiędzy mini bananami za 2,39 a burakiem za jedyne 1,29 kilogram, w krainie Carrefoura stałem ja. Stałem i kurwiłem. Kurwiłem wyjątkowo nie na wszystko dookoła tylko na jeden szczególny konkret. W ferii barw, zapachów i smaków, nie było tego jednego przeze mnie upragnionego. Brak orzechów nerkowca podczas gdy przebierać mogę w trzech rodzajach migdałów, fistaszkach łuskanych, niełuskanych, solonych, pieprzonych, solonych i pieprzonych jednocześnie, oraz całej masie innych bakalii, potrafił zachwiać moim i tak mocno rozdygotanym z uwagi na okoliczności ZEN.

W każdym razie ja nie o tym. Gdy tam tak stałem i robiłem co do mnie należy, dostrzegłem parę. Dziadek i babcia. Ona w typie późnej Ireny Santor, on dowolnego Woodiego Allena. Mimo wielu lat na karku, wciąż trzymają się za ręce.

Dziadek nagle dostrzega coś, czego najwyraźniej wcześniej nie zauważył. W koszyku znajduje się kubełek lodów którego miejsce najwyraźniej powinno być na półce. Dziadek odkłada więc lody do lodówki z rybami. Ważne aby było zimno. Bierze babcie za rękę i idą dalej.

Zadanie wykonałem, zaopatrzyłem się przy okazji, idę więc do kas. Przede mną wspomniana wcześniej para starszych ludzi. Wykładają powoli towar na taśmę upewniając się przy okazji co do ceny, licząc, czy na pewno im starczy.

Za kasą kobieta po 50tce w typie Pani Joli. Taka co to nie jednemu z nas życie uratowała kiedy błagaliśmy w agonii "Ćwiarteczkę na kreskę... No Pani Jolu... co szkodzi?". A jej nigdy nie szkodziło. Bo za dobre uczynki idzie się do nieba, a Pani Jola jest zawsze głęboko wierząca co można wywnioskować po notorycznym "JEZUSMARIA" powtarzanym przy najróżniejszych okazjach, czy "BROŃ CIĘ PANIE BOŻE" kiedy ktoś w sklepie próbuje schować co nieco za pazuchę. Ale to nie osiedlowy monopolowy tylko wielki hypermarkiet. Tutaj Panią Jolę obowiązują zasady.

Wykładając cierpliwie i powoli towar na taśmę, dziadek w końcu sięga po kubełek lodów. Taki sam jak ten który uprzednio wyjął z dezaprobatą z koszyka i odłożył do ryb. Czary. Patrzy z wyrzutem znad okularów na swoją towarzyszkę:

- Przecież wiesz że nie możemy... musimy mieć jeszcze na aptekę.

Wyraźnie zawstydzona babcia nic nie mówi. Ale całą swoją postawą daje znać, że owszem wie. Że rozumie i choć z przykrością, to się zgadza i zasadniczo jest jej przykro ale naprawdę miała nadzieje.

I w tym momencie staje się coś, co zasadniczo, mówiąc wprost, przywraca mi wiarę w ludzkość, zaprzepaszczaną po wielokroć z każdą minutą spędzoną na tej ziemi obiecanej klasy średniej aspirującej.

- Złotko, nie przejmuj się. Ja zapłacę.

Pani Jola brejka wszystkie rule.

poniedziałek, 9 września 2013

116

116 nigdy nie należało do moich ulubionych linii. Wyjątkowo długa trasa, na której kierowcom nigdy specjalnie się nie śpieszyło. Choć przyznać trzeba, że objeżdżana okolica - pierwsza klasa. Bielany, Żoliborz, Trakt Królewski, Wilanów. Nic tylko podziwiać podczas leniwej przejażdżki. W tłumie, ścisku, smordzie spod pach. We własnym pocie, cudzym też, smrodzie spod pach. Na światłach, przystankach, w korkach, w smrodzie spod pach. Wraz ze studentami, japiszonami, emerytami, w smordzie spod pach. Typowy dzień w warszawskim ZTM. Ale nie. Bo mimo zacnych, cenionych i drogich adresów na trasie, odsetek bambrów na tej linii jest zastraszająco wysoki jak na tę stronę Wisły.

Autobusowe bambry to, jak wiadomo, specyficzny gatunek bambrów. Ich celem poza zajmowaniem miejsca siedzącego, jest naturalnie rozsiewanie trudnych do opisania zapachów, które przebijają się nawet przez smród spod wszyscy wiemy czego. Specyfika autobusowego bambra odróżniająca go od bambra tramwajowego jest taka, że na szczęście nie przemieszczają się oni w grupach a pojedynczo. Znaczy to, że jeśli bamber jest tylko jeden, to jesteś w autobusie. Jeśli jest ich dwóch albo więcej, z pewnością jesteś w tramwaju. Tak jakby ktoś nie był pewien.

Ale wróćmy do podróżowania linią 116, a właściwie jednej konkretnej podróży odbytej na krótkim odcinku pomiędzy warszawskimi Bielanami a Żoliborzem. Już przy wejściu stwierdziłem, że jest to kurs nietypowy. Nie było ścisku, nie było tłumu, nie było smrodu spod pach. A co najbardziej konfundujące, bambrów było dwóch. I nie spali.

- Ja to nie wiem na chuj to wszystko.
- Ta? A wiesz co?
- No co??
- A ja kurwa wiem.

Jeden popatrzył na drugiego z lekkim niedowierzaniem, po czym lekko płaczliwym już głosem, pełnym emocji wywołanych nadzieją i wysokim stężeniem, pytał dalej.

- Wiesz? Wiesz o co w tym wszystkim chodzi kurwa?! Tak w ogóle, w tym całym kurwidole zwanym życiem, hehe, wiesz o co kurwa?
- Wiem. Chcesz wiedzieć?
- No jasne że kurwa chce.
- Dobra...

Cały autobus milczał. Robił to już wcześniej, ale jedynie z powodu wstrzymywanego oddechu. Teraz milczał, by nie umknęła nikomu jakże ważna i istotna informacja. Wiedza mogąca zrewidować plany, zmienić nastawienie, wpłynąć na już podjęte, ale jeszcze nie wprowadzone w życie decyzje. Odmienić życia. Wszystkie na raz i każde z osobna.

- Albo wiesz co? Chuj z tym. Nie warto.

Popołudnie

Chciałem dobrze a wyszło jak zwykle.

Spokojne popołudnie w domu. Trochę coś tam ogarniam, trochę gram na gitarze, coś tam upichcę. Prowadzę luźne, niejednokrotnie przerywane innymi czynnościami, niezobowiązujące rozmowy z przyjaciółmi przez internet. Coś co w poprzedniej dekadzie określało modne wtedy słówko "chill [czil]". 

Wtem dzwonek do drzwi. Dość niespodziewanie, gdyż gości zbyt często nieprzyjmuje, a gdyby miało być inaczej, to z pewnością zostałbym o tym wcześniej poinformowany. Robię więc to, co każdy dorosły, zdrowy na ciele i duchu, będący sam w domu mężczyzna by zrobił. Udaje że mnie nie ma. W końcu dopiero co wyszedłem spod prysznica i nie posiadam wszystkich niezbędnych do przyjmowania niezapowiedzianych gości części garderoby. Zastygnąwszy w bezruchu, co jak wiadomo powinno uświadczyć znajdujące się po drugiej stronie drzwi osoby, że nikogo nie ma w domu, odczekawszy pół minutki, udałem się do kuchni w celu usmażenia se jajek. Gdy jednak docieram do kuchni - a odległość między kuchnią a łazienką nie jest odległością maratońską zdecydowanie - dzwonek znów dzwoni. Więc ja znów zastygam i odczekuje odpowiednią ilość czasu patrząc z zakłopotaniem na drzwi które przecież same się nie otworzą. I dobrze. Odczekane, wracamy więc do jajek. Ich smażenia znaczy się. Ale dzwonek znowu dzwoni. Tym razem nie raz, przeciągle, jak poprzednio, a dwukrotnie i krótko. Bzzt. Bzzt.
Zdębiałem. Na to nie byłem przygotowany. Ale jakoś to przetrwałem, choć było już zdecydowanie ciężej. Ale twardym trzeba być, nie miękkim. No więc jajka. Trzeba smażyć. Ale nie, bo znowu.

Bzzt. Bzzt.

Jak pojebani. Trochę nie wiem co robić, trochę się zaczynam denerwować. Stoję dalej w samym ręczniku i próbuje skupić się na tym co powinienem (jajka!) ale dzwonek zaczyna regularnie, acz nierówno, dzwonić i bzyczeć i doprowadzać mnie do szału. Nie jest łatwo doprowadzić mnie do szału. Znam kilka osób które próbowały i śmieje się z nich do tej pory. Ale czasami ta sztuka się udaje. Nie wiem czy to kwestia układu gwiazd czy jakiejś innej dyrdymały w tym stylu ale bywa, że nie stanowi to zbytniego problemu. No więc chyba dziś był ten dzień.

Dzwonek dzwonił jak pojebany, a ja nie wiedziałem co mam robić. Nie chciałem otwierać, ujawniać się, wychodzić na głupka co to siedział w domu i udawał że go nie ma. Ale z drugiej strony mam do tego pełne prawo, bo kto mi zabroni? Przecież u siebie jestem nie? Nie chciałem otwierać to nie otwierałem, i ten ktoś, ktokolwiek to jest, powinien to uszanować. Ale nie robił tego.

Kiedy ja tak stałem i miotałem się w sobie, dzwonek przestał napierdalać. Zbliżyłem się więc powolutku do drzwi i zacząłem nasłuchiwać. Cisza. Jestem uratowany! Jak tylko przeszło mi to przez myśl, dzwonek znowu zadzwonił. Ależ cóż to było za dzwonienie. Jedno, długie, nieprzerwane, pierdo....
Nie wytrzymałem i szarpiąc się zamkami w końcu otworzyłem drzwi na oścież i wydarłem się na cały korytarz:

NIKOGO NIE MA W DOMU!!!!!!!!!!!!!!!1

Przed drzwiami stała dozorczyni - mocno speszona kobieta po 40stce, zawsze miła i uprzejma;
- Spotkałam Pana mamę na dole i powiedziała mi, że na pewno jest Pan w domu. Zawiadomienie do podpisu przyniosłam...

Co miałem zrobić. Podpisałem.

niedziela, 8 września 2013

Miłość na bogato

Nie tak znowu dawno, ale wtedy, kiedy jeszcze należało co nieco spożyć, by w ogóle być w stanie udzielać się towarzysko, wraz z moim dobrym kolegą, wyciągnięci niejako zostaliśmy przez mojego mniej dobrego, acz równie zacnego kolegę, na drobne tête-à-tête.

Rzecz cała dzieje się na Żoliborzu. Warszawskiej dzielnicy słynącej z najdroższego rynku wtórnego mieszkań w Polsce. Kolebki Warszawskiej intelygencyji, zasiedlonej przez tak znakomite osobistości, jak choćby Człowiek Roku 2005 "Życia Warszawy", Jadwiga Kaczyńska z domu Jasiewicz, zamieszkująca wraz z synem dom mieszczący się dokładnie vis-a-vis, wybaczcie wyrażenie, burdelu. Co przez niektórych odbierane jest jako wyjątkowo zabawne, przez innych zaś, jako znaczące, a przeze mnie tylko jako smutne. Ale ja, po prostu nie jestem zabawnym człowiekiem.


Żoliborz to miła, zielona okolica. Zacni sąsiedzi i blichtr adresu. W okresie, kiedy nikt jeszcze nie pomyślał o czymś takim jak "Miłość na Bogato", ona już się działa. Działa się z pewnością w wielu miejscach, ale akurat my, będąc na Warszawskim Żoliborzu w jednej z okalających Plac Wilsona kamienic, trafiliśmy na jeden z jej odcinków.


W progu powitała nas dziewczyna, wydawało mi się, gospodyni. Błąd. Osoba która nas wpuściła, w sposób oficjalny powitała chlebem i solą, a także przedstawiała prawowitej dziedziczce lokalu, w którym się znaleźliśmy, była jej "najlepszą przyjaciółką" pełniącą honory majordomusa. Jak zostaliśmy poinformowani, właścicielka, tegoroczna maturzystka, miejsce imprezy otrzymała w nagrodę za owej matury zdanie, tak, aby móc rozpocząć "w pełni dorosłe życie". Była to naturalnie niezbędna informacja, bez której absolutnie nie mogliśmy się obejść.


Kolega który zebrał nas z pobliskiego rynsztoku, również poczuł się w obowiązku poinformować Dziedziczkę i jej służbę, patrzących na nas w sposób nieufny i podejrzliwy, co nie powinno zdziwić nikogo kto wie jak wyglądam, że "Nic się nie bój. To doktoranci." Tak zaanonsowani nie mogliśmy stać biernie. Wyjęliśmy więc z torebek szkło i wręczyliśmy na ręce gospodyni w celu zmrożenia oraz skorzystania. Gość w dom ale alkohol do lodówki.


Zanim na dobre postanowiłem przekroczyć drzwi, duchota atmosfery zmusiła mnie, aby kulturalnie wszystkich przeprosić i udać się na zewnątrz w celu dotlenienia. Gdy byłem gdzieś w połowie papierosa, para przyjaciół z którą przybyłem wybiegła pośpiesznie i w przerażeniu, nawet się ze mną nie żegnając a jedynie krzycząc na odchodne "UCIEKAJ!!! NIE IDŹ TAM! UCIEKAJ!" Jak się domyślacie, takiej zachęty nie mogłem zignorować. Szybko więc zdusiłem pozostałości dotleniacza i czym prędzej udałem się na górę.


Mieszkanie do którego niewielką, acz wesołą ekipą zostaliśmy zaproszeni, nie było duże. Tym bardziej masywne, drewniane meble z epoki, dajmy na to, ludwikaktóregośtam, sprawiały przytłaczające wrażenie. Potężne skórzane fotele, ogromne biurko z sekretarzykiem, komoda z ciemnego drewna sprawiająca wrażenie przyrośniętej do podłogi na stałe. Balkonik, na którym mieściło się co najwyżej półtorej osoby.

Szybko odnalazłem się zapadnięty w jednym z foteli, odwrócony plecami do balkonu, gdzie stały i paliły psiapsióły 4 lajf. Obok mnie siedział inny gość, nie mogący najwyraźniej w równym co ja stopniu, poradzić sobie z otaczającą go rzeczywistością, wobec czego uciekł się do odpowiednich środków zaradczych, które wprowadziły go w błogi sen.

Gdy gospodyni wraz z towarzyszką przyzwyczaiły się już do mojej niezauważalnej obecności do tego stopnia, że o niej zapomniały, rozpoczęła się rozmowa. Rozmowa z której nie pamiętam nic poza jednym zdaniem, które spowodowało, że histerycznie kwiląc i dusząc się ze śmiechu, zerwałem się z miejsca i wybiegłem z mieszkania pośpiesznie wykręcając pierwszy z brzegu numer telefonu, aby móc się z kimś swoją radością podzielić.


W atmosferze tej przyjaznej służalczości i poczuciu odkrytej mądrości, pośród ciasnego blichtru oraz bynajmniej nie zdobycznego bogactwa, w tumanach licealnej blazy, imprezowego zmęczenia oraz w poczuciu ciężaru dorosłego życia, padł najgorszy możliwy wyrok.


- Prawdziwa miłość nie istnieje.
- Tak. Umarła już dawno temu.

Gomułki

Bardzo smutna historia. śmiałem się wiele razy.

Gomułki. Wieś o nazwie tyle symbolicznej, co zupełnie bez znaczenia. Wieś jak wiele innych w Polsce, czy nawet w swoim powiecie. A jednak, w swojej pospolitości, tak wybitna, że aż wyjątkowa.

Gdy w połowie lat '70, przybył do niej młody proboszcz, wieś składała się ze zbliżającej się do setki liczby gospodarstw. Z wartych uwagi obiektów, na jej terenie znajdował się jeden prężnie działający PGR, zatrudniający większość mieszkańców oraz 2 kościółki. Jeden po lewej, a drugi po prawej stronie rzeki Łany, która przecinała ową miejscowość.

Kościół po lewej stronie rzeki był nieczynny - o ile można tak w ogóle powiedzieć o domu Bożym. Choć w dobrym stanie, to, z racji nakazu miejscowych władz, dla których oszczędność duchowa była w cenie równie wysokiej jak budżetowa, zamiast być otwartym dla parafian, odwiedzany był przez miejscowych urwisów, pragnące zachować prywatność młode pary oraz włóczęgów.

Młodego proboszcza, którego imię zdecydowano się pozostawić zapomnieniu z przyczyn, do których niedługo dojdziemy, dla wygody i na potrzeby tej historii, nazwiemy, za patronem budowniczych, Tomaszem. Gdyż budowanie to to, czym ksiądz Tomasz chciał się zajmować i czym się zajmował. Naturalnie po godzinach proboszczowania.

W Gomułkach niewiele było do roboty poza pracą w PGR'erze i odwiedzaniu w tajemnicy "lewego kościółka" przez każdego młodego mieszkańca Gomułek płci dowolnej. Tajemnica ta, z powodu posiadania przez wieś jednego jedynego mostku przez rzekę, widocznego z okien praktycznie każdego domu we wsi, była jedynie tajemnicą polisznela.

Nowy proboszcz więc, jak to każdy nowy, jeszcze pełen zapału i chęci, postanowił połączyć pasję budowlańca ze swoją drugą, po Bogu, miłością: piłką nożną. Widząc marazm i nudę panującą w Gomułkach, atmosferę zupełnie niepodobną do tej panującej w jego rodzinnej miejscowości, wziął się proboszcz Tomasz za budowę boiska piłkarskiego.

Boisko zbudować, wydawało by się, nic trudnego. Wystarczy kawał równego, porośniętego trawą pola, trochę białej farby i bramki. Ale proboszcz podszedł do całego zadania znacznie bardziej profesjonalnie. Nie tylko znalazł kawałek względnie równego i wolnego od upraw pola po prawej stronie rzeczki, ale też, z pomocą rolników, wyrównał je, zasadził nową trawę i założył dziennik dyżurów opieki nad boiskiem, w co wliczało się także strzeżenie bramek wykonanych z metalowych rur i będących niesłychanie łakomym kąskiem dla okolicznych złomiarzy.

Boisko cieszyło się ogromnym powodzeniem i zapewniało codzienną rozrywkę oraz dawkę zdrowego ruchu głównie dla niestyranej pracą w polu młodzieży. Natomiast styrana pracą w polu starszyzna chętnie obserwowała popołudniami treningi swoich pociech, a weekendami - mecze ligi regionalnej, czyniąc jedno jak i drugie przy udziale niewielkich ilości napojów wyskokowych oraz niesłychanych wręcz zasobów słownictwa, które można usłyszeć chyba jedynie na Polskiej wsi. Na potrzeby wspomnianej już ligi powołano Parafialny Klub Sportowo-Rekreacyjny. W skrócie: PKSR Gomułki. Ksiądz Tomasz przestał już być jedynie Księdzem Proboszczem ale zaczął być także Księdzem Trenerem i Księdzem Prezesem, w zależności od tego z kim i na jaki temat aktualnie rozmawiał.

Zespół radził sobie różnie, nigdy nie wywalczył awansu z ligi regionalnej, a za jego największy sukces sportowy uważa się wygraną w derbach ówczesnego województwa Olsztyńskiego z Orłem Zawroty, jeszcze pod wodzą Księdza Założyciela.

Jak z wielu wsi, tak i z Gomułek, szczególnie po jej transformacji, ludzie często wyjeżdżali za młodu, wracając ewentualnie na stare lata. Jednak jeszcze na długo przed przemianą, gdzieś w połowie lat 80, wraz z zamykaniem PGRów w całym kraju, przyszły problemy. Rosła ilość ludzi mających za dużo wolnego czasu i Ksiądz Trener chętnie witał nowych zawodników PKSR. Zwłaszcza, że dzięki temu mógł mieć na nich oko i chronić od popadania w alkoholizm. Chętnych do gry więc przybywało a zasady futbolu zmieniać się nie chciały i wciąż, mimo licznych protestów, próśb i gróźb, drużyna wybiegająca na boisko nie mogła liczyć więcej niż 11 zawodników. Aby załagodzić rosnące niesnaski pomiędzy mieszkańcami oraz zaspokoić nieposkromioną ambicje swoich parafian, Ksiądz Proboszcz wpadł na iście salomonowe rozwiązanie.

Po prawej stronie rzeki znajdowało się nieużywane, równe pole, wymagające jedynie niewielkiej pracy, aby zamienić je w drugie we wsi boisko do piłki nożnej. W celu umożliwienia wszystkim (a przynajmniej większej części mieszkańców, niż do tej pory), możliwości doświadczania zdrowej, budującej ducha i kształtującej ciało rywalizacji sportowej w ramach rozgrywek ligi regionalnej, powołany został drugi klub sportowy w Gomułkach o dumnej nazwie Zwycięstwo Gomułki. Z przyczyn formalnych, Ksiądz Założyciel nie mógł zostać prezesem Zwycięstwa, został nim więc aktualny sołtys, funkcję trenera pozostawiając jednak bardziej doświadczonemu w tej materii Księdzu Proboszczowi.

Wydawało by się, że sprawy zmierzały ku lepszemu i faktycznie tak było. Dwa razy do roku w Gomułkach było święto: derby wsi pomiędzy Zwycięstwem a PKSR'erem. Z czasem, jako że życie nie znosi komplikacji, doszło do uproszczenia nazewnictwa i drużyny zaczęto przezywać Lewymi i Prawymi, od strony rzeki, po której znajdowały się ich boiska.

Problemy zaczęły się wraz z przełomowym rokiem '89. Ksiądz Tomasz odszedł na emeryturę a kilka miesięcy później zmarł. Prezesowską schedę po nim przejeli mieszkańcy. Przy braku spoiwa obu klubów, jakim był dotądKsiądz Trener, konkurencja, jak to na wolnym rynku, zaczeła się zaostrzać. Drużyny nie tylko przestały przyjmować do siebie zawodników z przeszłością w sąsiednim klubie, ale także nie chciano w nich słyszeć o trenowaniu dzieci zawodników związanych jakkolwiek i kiedykolwiek z klubem zza rzeki. Niesnaski narastały z każdym kolejnym meczem derbowym, aż doprowadziły do totalnego rozłamu. Działacze i zawodnicy Zwycięstwa Gomułki, przy poparciu sołtysa, honorowego prezesa i największego fana "Lewych", doprowadzili do podziału administracyjnego wsi. Od tej pory nie było już dwóch klubów w Gomułkach. Zwycięstwo Gomułki zmieniło nazwę na Zwycięstwo Nowe Gomułki. Mieszkańcy, mimo że mieszkający nadal płot w płot, z każdym rokiem żywili wobec siebie coraz większą nienawiść. Dochodziło nawet do pobić, odnotowywanych bądź nie, w zależności od sympatii piłkarskich miejscowych funkcjonariuszy policji.

Prawi z Lewymi nie rozmawiali. Aby nie chodzić się do tej samej świątyni, odnowiono i sprowadzono księdza do nieczynnego do tej pory kościoła po lewej stronie rzeki. Mieszkańcy Gomułek woleli posyłać swoje dzieci do oddalonej o 15 kilometrów szkoły w sąsiedniej wsi, niż pozwolić aby ich pociechy siedziały w ławkach z równieśnikami z Nowych Gomułek. Kamienie latały z jednej strony rzeki na drugą praktycznie przez cały tydzień, nie wyłączając niedziel. Jedynym dniem, kiedy mieszkaniec lewej strony przechodził starym mostkiem na prawą stronę rzeki a mieszkaniec prawej na lewą, był dzień derbów, gdy wszyscy mieszkańcy szli dopingować swoich oraz, przy okazji, poobrażać przeciwników.

Dramatyzm całej sytuacji pogłębiał, wspominany wcześniej, fakt wyludniania się obu wsi. Młodzi odchodzili i o ile wracali, to na starość. Zaczęło dochodzić do tego, że średnia wieku piłkarzy na boisku nie spadała poniżej 60 lat. Sędziwi, choć wciąż krzepcy rolnicy, nie potrafili odpuścić swoim odwiecznym wrogom zza miedzy. Pojedynkowali się w sparingach i derbach kilka razy do roku.

Chęć zwycięstwa czy odwetu za poprzedni mecz, nierzadko nie mogła czekać do następnego spotkania na boisku i realizowana była poza nim. Dziarscy staruszkowie reprezentujący barwy obu klubów, solidarnie postanowili nawet wycofać się z rozgrywek ligowych, gdyż nie obchodziła ich żadna rywalizacja, poza tą ze znienawidzonym sąsiadem. Mecze przybierały przez to niekiedy dramatyczny obrót. Rzadko udawało się znaleźć sędziego, którego bezstronność byłaby nie do podważenia dla którejkolwiek ze stron. Zawody często odbywały się bez udziału arbitra, co przynosiło dramatyczne skutki: remis był nie do pomyślenia i mecze potrafiły trwać po dwie i pół godziny, aż do rozstrzygnięcia rywalizacji. Z powodu braku osoby, mogącej obiektywnie ocenić sporne sytuacje, często dochodziło do tego, że sędziwi zawodnicy nie wytrzymywali napięcia panującego na boisku i brali sprawy w swoje ręce; na przykład przy pomocy boiskowych chorągiewek, których używali niezgodnie z przeznaczeniem. Znany jest przypadek, kiedy bramkarz PKSR'u przyszedł na mecz w rękawicach bokserskich, twierdząc, że bramkarskie na nic mu się tu zdadzą. Zawodnicy wielokrotnie schodzili, bądź byli znoszeni z boiska z zadrapaniami i pogryzieniami. Raz jeden z pomocników, rozpędzając się na lewym skrzydle, złamał obojczyk potykając się na bezpańskiej sztucznej szczęce, wybitej uprzednio poprzez 'przyjazny' łokieć, której brak nie został nawet przez jej właściciela odnotowany. Wiele można powiedzieć o obu drużynach, ale z pewnością nikt nie mógł im odmówić woli walki i zaangażowania na boisku. Telewizyjni komentarzy określiliby ich jako "drużyny walczaków". Ta ambicja, zawziętość oraz ogrom (nie tylko boiskowego) doświadczenia zawodników sprawiały, że derby Gomułek były wydarzeniem niezwykle ekscytującym.

W historii rozgrywek ligowych, PKSR i Zwycięstwo zmierzyły się ze soba 30 razy. 14 razy zwycięski był PKSR, 13 razy Zwycięstwo. Remis padł trzykrotnie. Od momentu wycofania się obu drużyn z ligi, trudno stwierdzić ile razy mieszkańcy obu wsi ścierali się na boisku (i poza nim), jednak najstarsi rolnici twierdzą, że dominacja PKSRu została przerwana i aktualny bilans wypada na korzyść drużyny z Nowych Gomułek.

Do obu wsi wraca coraz mniej rdzennych mieszkańców, nowi nie napływają. Zostało niewiele czasu aby ostatecznie rozstrzygnąć, która drużyna jest jest drużyną lepszą. Rekordzista, zawodnik PSKR'u Gomułki, ma na koncie 352 mecze rozgegrane w drużynie. Pan Zenon Gieraga grający na pozycji napastnika, mimo swoich 73 lat, wciąż jest nie do zatrzymania dla obrońców Zwycięstwa. Podobno ma już na koncie 198 bramek i niezliczoną, ponieważ nie jesteśmy w Kanadzie, liczbę asyst. Niedługo kolejne derby i pan Zenon liczy, że uda mu się jeszcze poprawić swój bilans oraz przywrócić tytuł Najlepszej Drużyny Obu Gomułek PKSR'owi. Po tym ma nadzieję umrzeć.

To, że ta historia nigdy się nie zdarzyła, nie znaczy, że nie jest prawdziwa.

sobota, 7 września 2013

Kebcze

Kiedyś to było tak. Był kebab. Kebab zwany kebabem "U Starej Baby". Mieścił się on zaraz przy dworcu Warszawa Śródmieście i w tymże właśnie przybytku, nie zgadniecie, pracowała stara baba. Stara baba dawała kebaba dobrego, soczystego i z taką ilością cebuli że starczyłoby co najmniej na trzy kebcze. Zasada więc była taka, że jak się zamawiało u Starej Baby, to trzeba było powiedzieć, że "bez cebuli". Wtedy i tak dostawało się z cebulą, ale w takiej ilości, że człowiek był to w stanie jakoś przetrawić. Pech chciał, że kiedy pierwszy raz poszedłem do Starej Baby, to mimo że zostałem poinstruowany jak należy się zachować, to jakby nie uprzedzono mnie o efektach owego zachowania. To znaczy, że zamówienie kebaba bez cebuli, wcale nie powoduje otrzymania takowego, a jedynie okaz z jadalną ilością tejże.

Pech chciał również, że podczas mojej pierwszej wizyty u Starej Baby, jak to zwykle bywa, byłem pod jakimś takim wpływem, że nawet największe ilości cebuli by tego nie zamaskowały. Pechem było również to, że u Starej Baby nie zastałem Starej Baby. Był za to jakiś typ. Gdzieś jakoś w międzyczasie, pojawiła się sugestia że był synem Starej Baby ale równie dobrze mógł być pierwszym lepszym gościem z ulicy który dostał piątaka i miał za zadanie ją zastąpić kiedy ta poszła do ujścia wody niepitnej.

Gość jak to gość, łysy, pokłuty w jakieś więzienne dziary. O tym że do tego był też całkiem sporych gabarytów, miałem dopiero się dowiedzieć.

W każdym razie, zamawiam kebaba i mówię kulturalnie i zgodnie z zaleceniem że "bez cebuli proszę". A ten do mnie, już nie tak do końca kulturalnie, że "tak się nie da". Jako że nie myślałem trzeźwo i mówiłem co mi ślina na język przyniesie, szybko sparowałem "Jak to się nie da? Mówię bez cebuli to ma być bez cebuli". Poczucie błogości jaką dać może jedynie dawno nieużywana asertywność zostało jednak dość szybko zatarte. Gdyż typ wstał, a wyższy się okazał być ode mnie chyba o głowę, zbliżył się do okienka i bardzo szybko powiedział coś w stylu "Mówię że się nie da to się kurwa nie da czego lapsie nie rozumiesz wyjść mam tam kurwa do ciebie?!?!".

Wcale nie chciałem żeby do mnie wychodził. Dziwnym nie jest. Chciałem za to żeby robił mój kebab. Najlepiej bez cebuli. Więc nie udzieliłem mu jednoznacznej odpowiedzi. Uczyniłem to poprzez znany i lubiany fortel, mianowicie udając, że w ogóle nie słyszę pytania.

W odpowiedzi, typ zrobił kebaba i nasypał mi tam cebuli. A było jej tam tyle, że sypała mi się do rękawów, do butów, za kołnierz i do tego kiedy szedłem, zostawiała za mną cebulowy ślad.

Płakać mi się chciało od tej cebuli. I przez nią też. Było mi przykro i źle. I śmierdziałem cebulą jak chyba nikt cebulą nigdy nie śmierdział. Wróciłem jednak do czekającego na mnie niedaleko kolegi który swojego kebaba (naturalnie BEZ CEBULI) zdążył już zjeść do połowy. Zmierzył mnie, mimo że mglistym, to krytycznym okiem i niczym młody Lubaszenko w jednej z moich ulubionych scen filmowych wszech czasów, z odrazą powiedział:

- Mówiłem Ci przecież jełopie żebyś powiedział że "bez cebuli"!

Po chwili upajania się swoim niesmakiem trochę ciszej dodał:

- Brzydzę się Tobą.

Mam mgliste wspomnienie, że udało mi się wtedy popłakać.

czwartek, 5 września 2013

Piąteczek

Nie wszyscy uważają, że piątek to najlepszy dzień tygodnia. Znam kilku zwolenników sobót. Chociaż nie znam żadnych wyznawców niedziel. Wszyscy jednak, zgadzają się bez wątpliwości, że piątek jest dniem szczególnym. Wybitnym można by rzec.

W interesach piątek to dzień, który praktycznie kończy tydzień. W szkołach - to na wpół uchylona brama do wolności. Piątek nie jest normalnym dniem pracy, chociaż nie jest też dniem wolnym. Piątek to przeciwieństwo poniedziałku. Nemesis środy. Piątek to zastanawianie się nad tym, co przyniesie sobota. Piątek, to zapominanie o wtorku, środzie, no i czwartku. O poniedziałku niestety zapomnieć się nie da.

Granica osiedla Potok i osiedla Ruda. Przystanek na kładce przechodzącej przez Trasę Toruńską. Za moich czasów była to granica wszelkich działań wojennych. Strefa neutralna. Uroki życia na blokowisku sąsiadującym z innym blokowiskiem.

Na przystanku dwie dzierlatki. Na oko 18-19 lat. Ale że moje oko już nie takie młode, za to mocno się sugerujące, więc kto wie, może i 21.

Obie dziewczyny poważnie nad czymś debatują.
- No weź, tak na przystanku co ty poeabo.
- Co mam kurwa w autobusie?!
- No ale jak, no weź no kurwaaa...
- No nie wiem, ale paczaj kosz!

Podeszły więc do kosza, wyjęły z torebki jednej dwulitrową colę. Pierwsza oznaka amatorszczyzny. Pozdro dla kumatych.

- I co tak do kosza? No co ty kurwaaa...
- No a gdzie, na ulice? Chodnik? Poebao?
- No nie wiem kurwaaa... może z wiaduktu?
- No gdzie kretynko, na auta jeżdżące, chcesz kogoś zabić?!
- Dobra... to kosz.

I odkręcają butelkę i zaczynają jej zawartość lać do kosza. Jakby to jakie wiadro było.

- No gdzie, no już kurwaaa...
- No do naklejki!
- No ale do górnej granicy czy dolnej?
- ... nie wiem kurwa!
- To leje dalej.

i Ulała. Do dolnej granicy dolnej. Druga wyjmuje więc, z tej samej torby co uprzednio colę, dwie flaszeczki. Pół litrową i tak zwaną ćwiarteczkę.

- No gdzie z tym bukłakiem debilko, weź to schowaj to!
- No ale to co? Małą?
- No kurwa... p r z e c i e ż c z w a r t e k.

Marynarz

Osiedle Ruda w mieście stołecznym. Jedno z niewielu osiągnięć z zakresu urbanistyki, architektury, czy pod jaką tam jeszcze kategorię budowa osiedli z wielkiej płyty może podejść, przełomu lat 70 i 80 ubiegłego wieku które można uznać, biorąc pod uwagę obszar stołeczny, za udane.

Na tym osiedlu blok. Moloch mieszkalny na ponad 300 mieszkań wysokości 12 pięter. Albo 14, jeśli liczyć naziemne piwnice. W molochu tym windy. Jest ich wiele, a dokładnie 8. Osiem szybów windowych w 5 klatkach schodowych. Po dwie więc na klatkę, a każda klatka wyremontowana i utrzymana w czystości. Może nie pachnąca nowością, może nie tchnąca nowoczesnością, ale schludna i zadbana. Nowe drzwi, czyste szyby, cyfrowe domofony, brak maziaji czy też maziajów jak mówią niektórzy. Daleko od luksusu, ale na przyzwoitym poziomie jak to mawiają. W takich warunkach codziennie mija się około 600 mieszkańców plus trudna do określenia liczba osób przechodnich. Listonoszy, służb porządkowych, gości chcianych i niechcianych.

W tym ulu, tym ogromie możliwości przypadku który może się przytrafić - dać przydatne doświadczenie, nauczyć czegoś nowego - ja. Wszedłem do klatki z nr. 3 i wybrawszy windę z numerem 2 trafiam na parę.

On - koło siedemdziesiątki, twarz opalona, wąs i broda godne kapitana kutra rybackiego - siwe. Postawa wciąż nieprzygarbiona, dumna jakby. Z pewnością wyrażająca pewną powagę. To poważna sprawa być kapitanem kutra rybackiego. Szczególnie w Warszawie. Brakuje tylko fajki w ustach i wytatuowanej kotwicy na przedramieniu. Bo nawet czapka którą ma na głowie taka jakby trochę marynarska.


Ona - trochę młodsza, ale nie jest to różnica pokoleń. Na oko 60-65 lat. Zadbana, lecz z wyraźnym trudem przychodzi jej dochowanie kroku mężowi. Stoi prosto, ale w tej postawie braknie zdecydowania. Usta wąskie, zaciśnięte, choć może kiedyś były pełniejsze. Teraz nawet szminka nie pomaga. Z oczu jednak patrzy dobrze, prawie łagodnie.

Po parze widać że nie jedno razem przeszła, nie jeden sztorm na otwartym morzu odparła. Niejednego się nauczyła podczas życia od siebie nawzajem, i osobno. Niejednego mogłaby nauczyć innych.

Ona, do męża, jakby mnie, wciśniętego w tylną ścianę windy, nie zauważając;
- Och, tak jakby trochę mi się w głowie zakręciło.

On, z niezmienną powagą i dumą którą wyrażał każdy włos na jego siwej brodzie, każdy por jego skóry, każda wyimaginowana przeze mnie kotwica na jego ręku czy fajka w ustach:

- Chyba w dupie poprzewracało.

środa, 4 września 2013

Zamość

Kiedyś to było. Wewnętrzna potrzeba by krzewić Metal, była tak silna, że po prostu wsiadało się w pierwszego lepszego gruchota i jechało gdziekolwiek bądź byle zagrać i co tam jeszcze przy okazji to każdy pewnie wie.

Nie dalej jak 10 lat temu, ale i nie bliżej niż 5, zdarzył się nam wypad do Zamościa. A przed Zamościem, był Rzeszów.

W Rzeszowie jak to w Rzeszowie. Piękna starówka, pomnik kobiecości, oraz dużo wolnego czasu w wyniku którego niektórzy gubili się na chwilę wystarczającą aby się odnaleźć o odpowiednim czasie i w odpowiednim miejscu, a inni na chwilę dłuższą, by odnaleźć się kiedy już jest po wszystkim.

Do tej drugiej kategorii należał wokalista zespołu X, z którym to zespołem mieliśmy przyjemność niejednokrotnie podróżować i grać.

Sebastian zawsze był człowiekiem do rany przyłóż i z pewnością miał jakieś niecierpiące zwłoki rany do których należało przyłożyć się ze szczególną uwagą, dlatego też, nie odnalazł się na czas swojego własnego koncertu. Zdarza się i tak. Wiadomo przecież nie od dziś, że koncert, jakikolwiek by nie był, nie jest najważniejszą częścią tego typu wyjazdów. Nikogo więc absencja Sebastiana nie zraziła ani nie uraziła i wszyscy zrobili swoje, po to, by móc później, bez wyrzutów sumienia, dalej robić swoje.

Ale my nie o Rzeszowie. Miasto bardziej na wschód jest bohaterem tej historii. A dokładnie jeden w nim lokal.

W Zamościu jak to w Zamościu. Starówka, ratusz, schody. Cisza i spokój, przez niektórych postrzegane jako pustka czy martwota. Klub w którym odbywał się koncert, też jak zwykle. Gdyby był to Śląsk albo Mazury, powiedzielibyśmy że "typowy poniemiecki bunkier". Ale że był to Zamość, zgodnie stwierdzić więc trzeba było, że bunkier zbudowany był przez tego drugiego okupanta. Nie zmieniało to naturalnie absolutnie niczego. Akustyka klubu była jak szkolnej stołówki a tumult który panował w nim podczas koncertu przypominał porę wydawania deseru w tejże. Mówiąc prosto: hałas był taki, że nie było słychać absolutnie nic.

Lecz co to dla nas? Zaprawionych w bojach wojowników metalu. Krzewicieli stali. Poszukiwaczy cyny i apologetów ołowiu. Mieliśmy na ten problem jedno proste rozwiązanie które do tej pory nigdy nie zawodziło. Nie zamierzaliśmy więc z niego rezygnować i tym razem. Owe rozwiązanie znajdowało się w pobliskim monopolowym i chętnie się po nie udaliśmy od razu po ocenieniu powagi sytuacji.

W związku z tym, jak można było przewidzieć, koncert udał się wybitnie, a impreza po koncercie jeszcze lepiej. Głównie dlatego, że nie trwała zbyt długo. To co jednak nastąpiło po niej, wydawało się nie mieć końca. Nigdy. Z Sebastianem znaliśmy jednak lekarstwo na nękający nas ból istnienia i bez zbędnych słów powiem, że lekiem tym była pizza.

Ale byliśmy w Zamościu. A w Zamościu, jak się miało szybko okazać, pizza była, w przeciwieństwie do wódki, towarem deficytowym. Nie zrażaliśmy się jednak w heroicznym wysiłku poszukiwań, dzięki czemu po jakimś czasie udało nam się dotrzeć do otwartego przybytku gastronomicznego, nad którego wejściem wisiał szyld, który nie pozostawiał nam cienia wątpliwości. Mieli tam pizze. Nie bez obaw przekroczyliśmy bramę. W środku, zupełnie jakby na nas tylko czekały, dwie kobiety w wieku trudnym do określenia. Zakładam więc że nikt nie będzie mieć mi za złe jeśli stwierdzę, że był to wiek średni. Kobiety, posiadające na głowach imponujące trwałe, ubrane były w stroje typowe dla pań woźnych w szkołach. Ot, niebieskie fartuchy w białe kropki.

Powitały nas po staropolsku;
- Czego?

Sebastian był wokalistą. Frotmanem znaczy się. Trzymał się więc roli.
- Dzień dobry. Czy jest pizza?
- Jest. Czytać Pan nie umie?

JESTEŚMY URATOWANI. To jedyna co przychodziło nam wtedy na myśl. Głód już od jakiegoś czasu wygrywał z chęcią zwrócenia czegokolwiek co znalazłoby się w naszych żołądkach. Zapewne dlatego, że od dawna nic w nich nie było.

W lokalu nie było nikogo poza nami i paniami zza lady. Atmosfera gęstniała z sekundy na sekundę. Nikt nie chciał przebywać w tym miejscu. A tym bardziej w swoim towarzystwie. Nikt nie miał również innego wyboru. Dodatkowe napięcie generował fakt, iż owszem, czytać umieliśmy, ale jednak nie było to zadanie w tym czasie łatwe i przyjemne. W dodatku bardzo czasochłonne. Zebrałem się jednak w sobie;

- A można menu?

Jedna z woźnych spojrzała tylko wymownie nad siebie, gdzie znajdował się zawieszony nad ladą spis dań. Znajdowała się na nim jedna pozycja.

Jednak nie byliśmy uratowani. Jednak tego nie przeżyliśmy. Dalej nie było już niczego. Śmierć nastąpiła na miejscu.

Pizza z kiszoną kapustą - 12 zł

Telefony telefony

Taka sytuacja.

Typowy letni dzień na Żeraniu. Ciemno, brudno i do dupy. Do tego gorąco. Nawet jak na dworze gorąco nie jest, tak w biurach owszem, bo wszystko nagrzane jak diabli nie zdążyło się schłodzić od momentu kiedy ostatnim razem było gorąco. Poniedziałeczek. Telefony się urywają, odbieram ja, koleżanka na urlopie. Nikogo innego nie ma bo ważniejsze sprawy na głowie. Wiadomo - poniedziałeczek. Z odmętu kompletnie irrelewantnych połączeń telefonicznych podczas których głosy w słuchawce próbują się skontaktować z tymi wszystkimi ludźmi których dzisiaj nie ma, a nawet jeśli by byli, to wątpię aby chciało im się z nimi rozmawiać, nagle trafia się połączenie jakby trochę zagubione. Nietrafne. Do mnie. No, może nie tyle do mnie, co po prostu nie do nikogo innego. Ale że ja się napatoczyłem to i niech będzie, że to ta chwila dnia kiedy ktoś chce porozmawiać ze mną. Ze mną i z nikim innym.

Kiedy mówię "porozmawiać" to mam oczywiście na myśli "opierdolić". Ale nie wdawajmy się w tak nieistotne szczegóły, ponieważ w tym momencie wkraczamy na nieskończone terytorium absurdu. Znajdujemy się w Polsce.


- Halo? Dzień dobry!
Głos w słuchawce. Damski. Wiek nieokreślony. Może 30 lat, może 60. Może zmęczone życiem 25?
- Bry. - jeszcze nie wiedziałem że to rozmowa dla mnie, więc byłem oszczędny w słowach i pozytywnych emocjach.
- Ja w Decathlonie kupiłam drążek rozporowy Państwa firmy.
- Tak? - już wtedy wiedziałem że to zadanie dla mnie. Firmowej awangardy. Tarczy zarządu. Tarczy do rzucania w nią opierdolem.
- No i kupiłam 90centymetrowy i okazał się być za duży. To pojechałam i kupiłam 80centrymetrowy i on jest z kolei za mały. I CO TERAS?!
- Słucham? - bo słuchałem.
- No tak. Kupiłam drążki rozporowe do framugi i żaden nie pasuje!
- Ale chyba nie rozumiem... - powiedziałem tak bo faktycznie nie rozumiałem.
- Echhhh...


To nie było zwykłe westchnienie. To było westchnienie matki dzieciom, żonie mężowi, prawdziwej głowy rodziny która nie jednego się już natłumaczyła niejednemu. Westchnienie świadczące o życiowym doświadczeniu. Jak i o powadze sytuacji.


- Proszę Pana. Kupiłam drążek waszej produkcji, rozporowy, do framugi, 90 centymetrów. I on, ten drążek, okazał się być do mojej framugi za duży. Nie działa. Znaczy nie pasuje. Więc pojechałem znowu do Decathlona i kupiłam drążek 80 centymetrów. Ale w domu okazało się że on również nie działa! Znaczy nie pasuje. Jest za mały! I jak to tak może być?!


Jak zwykle w takich sytuacjach odznaczałem się trzeźwym umysłem, opanowaniem, i wyjątkową elokwencją. Zapytałem więc:

- No jak?

- No to ja pytam jak! Chciałam zareklamować bo drążki są złe! Ktoś chyba powinien czuwać nad tym żeby to pasowało prawda?


Prawda. I jak rozumiem, tym ktosiem czuwającym powinienem być ja. Ale nie byłem.
- Rozumiem.
- Przecież są chyba jakieś normy, określenia, cokolwiek. Tak być przecież nie może!


Faktycznie. Nie mogło.


- Proszę Pani, normy są, oczywiście, w budownictwie mieszkaniowym. Czy Pani mieszka w nowym bloku czy starszym?
- Ja proszę Pana mieszkam w domku!
- Mhm. No to wolność Tomku w Twoim domku he he he
- Słucham?!
- Nie nic nic. Kasłałem. Proszę Pani, normy budowlane otworu drzwiowego obowiązują być może dla bloków mieszkaniowych, ale o ile się orientuje, ale nie orientuje się jakoś super dobrze, to w domkach jednorodzinnych jest to kwestia... no... jakby prywatna.
- No dobrze, to czemu te drążki nie pasują?


Muszę przyznać, że rozmówczyni zbyła mnie trochę tym pytaniem z pantałyku.
- Proszę Pani, nie pasują do Pani framugi. Ale jestem przekonany, że do framugi 80cio, bądź 90cio centymetrowej pasować będą idealnie.
- No dobrze, ale do mojej nie pasują. I CO TERAS?
- Teraz, ponieważ kupiła Pani te drążki w sklepie Decathlon, będę Panią prosić aby Pani te drążki tam zwróciła, i ponieważ nie były one używane, jestem pewien, że nie będzie problemu ze zwrotem pieniędzy.
- Ale ja nie chce pieniędzy! Chce drążek! Pasujący.


W tym momencie zacząłem się plątać i kluczyć tak bardzo, że już sam nie pamiętam co mówiłem. Myślą przewodnią było jednak aby nie powiedzieć Pani że jest idiotką, ani nie sugerować niczego w podobnym, zbliżonym tonie, poprzez choćby poinformowanie jej o genialnym wynalazku w postaci miarki i sposobach jego używania. W wyniku tego wszystkiego Pani skończyła ze mną rozmowę stwierdzając lekko zawiedzionym i lekko obrażonym głosem, że obsługa klienta (którą nie jestem) w tej firmie (tej której pracuje w sensie, nie tej w której kupiła drążek) jest bardzo nieprofesjonalna, i że najwyraźniej jej nie pomogę. 


Faktycznie. Nie zrobiłem tego.

poniedziałek, 2 września 2013

Maj

Taka oto historia. Albo przypadek. Historia przypadku takwięc.

Po dniu całym pracy, dobitym dodatkowo treningiem na siłowni, siedzę skatowany lekko na przystanku, w jakby nie patrzeć, środku dużego europejskiego miasta. Stolicy nawet. Siedzę se tak siedzę i dłubie coś tam w telefonie starając się uporać z aplikacją kalendarza. Skupiony poniekąd na owej aplikacji, dodatkowo słucham jakiegoś rzewnego minimalu z Meksyku dla ludzi chcących uchodzić za bogatych intelektualnie i wysublimowanych w guście. To ja. Kocham bezgranicznie. Muzyka sączy się ze słuchawek typu "nauszniki" co poza nadawaniem głębi i brzmienia każdemu pojedynczemu dźwiękowi (więcej i tak nie ma, w końcu minimal) dość skutecznie izoluje od świata. Do tego to zmęczenie. Przyjemne po treningu, i to mniej przyjemne po pracy. Pełen relaks. Na przystanku. Popołudniu. Jak menel jakiś.
WTEM! Coś uporczywie przedziera się przez moje bezmózgie przewijanie kalendarza, a nawet słuchawki. Z początku to ignoruje, sądząc że owe skrzypienie, może skrzek, skrzyp jakby, to zabieg artystyczny. Ale nie. Nie pasuje. Być nie może. Podnoszę w końcu wzrok i co widzę?

W odległości jeszcze od przystanku niemałej, ale cały czas się zmniejszającej, widzę gościa. Gość jak gość, ni za mały, ni za duży, za to obstrzyżony na pieczarkę. Tak, na pieczarkę. Tak jak w podstawówce. I shit you not. Ubrany w bawełniane spodnie dresowe i równie bawełnianą bluzę, idzie dziarskim krokiem w moim i innych dość skonfundowanych przystankowiczów kierunku, a pod pachami niesie dwie chyba dziesięciokilogramowe worki pełne brykietu. Czy tam węgla drzewnego, chuj go w sumie wie. Niesie tak i co parę kroków przystaje aby postawić worki na ziemi i złapać je za rączki. Po czym znowu. Przystaje, stawia worki i bierze je pod pachy. A ręce tu już dyndają przy kolanach samych, taki jest utyrany. Utyrany po łokcie. Gość dyszy, pot się leje, wiecie. Te sprawy. Ale wygląda na szczęśliwego. O ile jakikolwiek dorosły mężczyzna może wyglądać na szczęśliwego we fryzurze na pieczarkę, to on to robi. O ile jakikolwiek dorosły mężczyzna może z własnej woli obstrzyc się na pieczarkę... nieważne zresztą.

Przy którymś z kolei jego postoju, dociera w końcu do mnie, że za każdym razem gdy gość się zatrzymuje, irytujący hałas, raban może nawet, ustaje. Gdy zbliża się w końcu na odległość której, jako że nigdy nie byłem dobry w określeniu odległości, za cholerę nie potrafię określić, zauważam w końcu, że facet jest w talii obwiązany liną. Liną na której drugim końcu znajduje się grill. Ruszt znaczy się. Wiecie, pełna bajera. Kratka, kółka i w ogóle. Jeszcze nie usmolony nawet. A w nim, nie zgadniecie. Siaty. Siaty zakupów. Dość radośnie pobrzękujących zakupów.

I myślę sobie: "Może trzeba by mu ten ruszt zabezpieczyć jakoś?"
 

I teraz już wiem. W momencie gdy gość mija mnie i resztę wyłupiających oczy przystankowiczów, dociera do mnie. 

W Warszawie zaczęła się majówka. 

Zginiemy wszyscy.