niedziela, 27 października 2013

Ginękologia

W ten piątek, jak zresztą w każdy piątek już od dłuższego czasu, spędziłem wieczór w doborowym towarzystwie płci pięknej w liczbie sztuk cztery. Trzech prawdziwych kocic i jednej takiej dwunożnej. Towarzyszył nam jeszcze telewizor. Impreza była suto zakrapiana czerwoną herbatą a szczyt sodomy i gomory nastąpił, gdy na stół wjechały domowej roboty placuszki. Dietetyczne.

Ale lata temu, dokładnie to będzie chyba pięć, a może siedem, w każdym razie na pewno nie osiem, to był taki jeden piątek podczas którego to całe wczorajsze zepsucie moralne i zniszczenie fizyczne, ta eskalacja nihilizmu i dekadencji, prześcignęła tamte dokonania co najwyżej o jedną długość.

Byliśmy wraz z dwójką mych kompanów, na imprezie jakiegoś znajomego któregoś z nich, nawet nie pamiętam. Tete-a-tete miało miejsce zaraz obok hotelu Bristol przy Krakowskim Przedmieściu. Blichtr, kultura i pozłacane widelczyki do ciasta, podanego na kryształowej paterze. Tylko że nie. Tak, wiem, skandal. Byłem zdegustowany, dławiłem się wręcz oburzeniem, gdy, bez opamiętania, napychałem sobie gębę ciasteczkami z marketu, biorąc je garściami z jednorazowych, kartonowych talerzyków. Obrzydliwość.

Prywatka była standardem w stylu późno młodzieżowym. Siaty piwa, butle wina, dużo cukru. Ktoś z kimś wymieniał ślinę w szafie, ktoś wyskoczył przez okno. Nic o czym warto by wspominać. A my byliśmy w nastroju raczej na wiekopomne chwile, do zapisania złotymi głoskami w naszych pamiętniczkach. Na imprezę lata, roku, wszech czasów. Byliśmy w nastroju na melanż ostateczny. Nie tego więc, jak sami rozumiecie, się spodziewaliśmy. Czarę goryczy, granicę cierpliwości naszej, przekroczył pełny pod nakrętkę jegomość, który, bez pardonu ni pukania, żadnego uszanowanka, wparował do okupowanej akurat w tym momencie przez kolegę mego, toalety, w której, szczęście w nieszczęściu, kolega ów akurat nie robił popularnej dwójki. Tylko temu zbiegowi okoliczności, obrzygane miał jedynie buty, a nie męskość jestestwa swego w całej krasie i okazałości.

Wściekli zabraliśmy to, co nasze i to, co akurat nam wpadło w ręcę i plecaki, po czym opuściliśmy imprezę w celu lepszej zabawy we własnym towarzystwie. Opcję były dwie:

Bezpieczniejsza, a więc przejście przez ulicę zgodne z przepisami o ruchu drogowym, w celu zameldowania się w znajdujących się po drugiej stronie "Przekąskach i zakąskach" i zakończenie tego wieczoru w sposób tyle ostateczny, co standardowy.

Opcja druga, skrajnie nieodpowiedzialna, głupia wręcz, była taka, aby pojechać do miejsca pracy jednego z nas, którym to miejscem była przychodnia ginekologiczna, a do której to przychodni akurat, przypadkiem miał on przy sobie klucze i tam też zakończyć wieczór w sposób tyle ostateczny co głupi i nieodpowiedzialny. To znaczy epicki.

Oszczędzę sobie dokładnego przedstawienia przebiegu naszej dysputy dotyczącej dokonywania wyboru, choć być może, dla zachowania pozorów, powinienem wspomnieć, że wraz z drugim z kolegów próbowaliśmy wyperswadować M., że "no nieee", że "gdzie tam! Na Bielaaaany... tak daleeeko..." i w ogóle to "idiotyczny pomysł, zastanów się w co ty chcesz nas wpakować" czy też bardziej dosadne "zupełnie zwariowałeś!" a także jakże przytomne "ten pomysł jest zupełnie bez sensu!". Powinienem, ale tego nie zrobię, ponieważ nie byłaby by to do końca prawda. Dla przybliżenia, powiedzmy, że nie w stu procentach. Mimo naszych obaw i dzielnego oporu, decyzja została jednak podjęta w sposób bynajmniej nie demokratyczny, totalitarny wręcz i, nim się obejrzałem, siedzieliśmy w taksówce wiozącej nas na drugi koniec miasta.

Na miejscu szybko się rozgościliśmy. Przebrani w lekarskie kitle z wykonanymi na potrzebę tej sytuacji przez nas samych imiennymi plakietkami, puściliśmy z głośników w poczekalni, na co dzień służących do informowania o tym, że doktor czeka, następna pani proszę i tym podobne, death metal. Bo co innego? Szybko też zaczęliśmy obdzwaniać przeróżne osoby płci niedowolonej, to znaczy bardzo konkretnej, a więc takiej, która na pewno bywała w tym przybytku częściej od nas, czyli w ogóle. Dzwoniliśmy i mówiliśmy, że jest impreza, przyjeżdżaj, nie nie sam, z kolegami, ale będzie super weź koleżanki, tak serio tam, nie nie robię sobie jaj, ale obiecać, że nie będzie robić badań, nie mogę.

Dużo czasu minęło zanim ktoś w końcu do nas dołączył, a że my się w czasie tego oczekiwania bawiliśmy wyśmienicie, to, gdy już nastał moment owego przybycia osoby oczekiwanej, byłem tak zmęczony, iż nie potrafię sobie nawet przypomnieć, jakiej płci nowo przybyła osoba była.

To, co pamiętam natomiast, to to, że gdy owa osoba przekroczyła próg gabinetu, w którym postanowiłem chwile odsapnąć, zastała mnie w chwili zamysłu, siedzącego za biurkiem, przygryzającego długopis, wciąż w kitlu i w pożyczonych od kolegi okularach. Nic nie trzeba było mówić. Widziałem to po oczach, że tutaj pomóc może tylko jedno. Sięgnąłem więc do biurka i wyjąłem z szuflady zeszycik z receptami. Najniewyraźniej jak tylko umiem zapisałem tam jedno słowo, nazwę najlepszego leku na wszelką dolegliwość jaki znam. Wręczyłem ją pacjentowi z wyrazem nieskończonej lekarskiej mądrości i wyrozumiałości dla ludzkiej słabości. Odprowadzając gościa do drzwi gabinetu wspomniałem tylko:

- Ale proszę pamiętać, aby jutro, zaraz po przebudzeniu przyjąć kolejną dawkę. Inaczej nie podziała, jak należy.


poniedziałek, 21 października 2013

дворец

Autobus warszawskiego MZA linii pośpiesznej przez śródmieście.

Podróżują nim poza mną dwie małoletnie divy, ćwiczące swoje wokalizy do słyszalnej jedynie dla siebie muzyki ze słuchawek, które wiążą je bardziej niż wspólne miesiączkowanie.

Są na wycieczce. Jestem tego absolutnie pewien, a poznaje po tym, że są zbyt radosne jak na ten poranek, ten autobus, to miasto, ten kraj. Tak zachowują się tylko ludzie, którzy są daleko od domu, nawet, jeśli ten dom jest jedynie w Żyrardowie i jeszcze nie wiedzą, że piwo tutaj nie jest smaczniejsze, ludzie ładniejsi, a życie lepsze.

W końcu, spośród porannej mgły wynurza się atrakcja główna stolicy. Obiekt niekończących się drwin i mniej lub bardziej trafnych żartów. Gorących debat i uczuć.

- Patrz. Pałac Kultury. - mówi z wyraźną blazą pierwsza. Znawczyni i globtrotterka, która nie raz już miała okazję cuda tego świata podziwiać. Beata Pawlikowska lat czternaście.

- Pałac? To czemu wygląda jak wieżowiec? - rezolutnie pyta druga.

- A, bo wiesz, to ruskie budowali.


środa, 16 października 2013

Techno

W jednej ze swoich byłych prac (a wykonywałem ich wiele, gdyż jako człowiek pozbawiony jakichkolwiek umiejętności czy talentów, imam się każdej pracy), miałem wątpliwą przyjemność pracowania w korpo. Nie było to jednak wielkie międzynarodowe korpo. Takie raczej trochę mniejsze. Takie nasze. Polskie.

Jak to w korpo, przynajmniej tak słyszałem od kolegów i koleżanek bardziej doświadczonych w korpo-pracach, ludzie z różnych działów kontaktują się w sposób tak ograniczony, jak to tylko możliwe. Starają się na siebie nie patrzeć, nie widywać w ogóle, pisać maile, a nie dzwonić, a najlepiej w ogóle się do siebie nie odzywać. Tak też było i w tym przypadku.

Jedyny dział, poza moim własnym, z którym tak naprawdę musiałem w ogóle mieć doczynienia, to naturalnie dział techniczny. W korpo mniejszych i większych działy tego typu to swego rodzaju autonomie w ramach ustroju federalnego. Nie podlegają nikomu poza kanclerzem, ale on i tak niespecjalnie ma ochotę się z nimi kontaktować. Jak zresztą i cała reszta. Trochę jak Szkocja w ramach Zjednoczonego Królestwa. Niby wszyscy wiedzą, że oni tam są, ale nikt specjalnie nie chce z nimi trzymać poza chwilami zagrożenia, kiedy to trzeba wykorzystać pierwsze koło ratunkowe w postaci telefonu do przyjaciela. Dział techniczny to też nomadzi korpo. Ludzie nie objęci dress-codem, bo i po co, skoro mało kto ich w ogóle widuje. Ludzie nie podlegający żadnej władzy, poza tą najwyższą. Ludzie niewidzialni i nieuchwytni. Kończący pracę w porach, kiedy są najbardziej potrzebni. W środę o 14, bo przecież "środa, to mały piątek". A "czwartek, to mała sobota".

Zawsze chciałem pracować w dziale technicznym, chociaż nie mam absolutnie żadnego pojęcia o tym, co oni tam właściwie robią. W najmniejszym jednak stopniu nie odróżniało mnie to od reszty ludzi tam pracujących.

Za każdym razem, kiedy coś mi nie działało - nie ważne co, po prostu coś - zwolniony z myślenia nad źródłem problemu, chwytałem za telefon i wybierałem numer wewnętrzny najprostszego rozwiązania. Po przedstawieniu sytuacji i dokładnym zreferowaniu w czym rzecz, musiałem wysłuchać kilku standardowych westchnień, po czym padało hasło klucz;

- Dziwne... u mnie działa.

Odpowiedź na wszystko. Rozwiązanie problemu bez jego dotknięcia. Absolutny, niczym nie zmącony geniusz.

I tak było za każdym razem. Gdy telefon nie był odbierany, a mail akurat działał, wysyłałem wiadomość. W odpowiedzi na nią otrzymywałem maila o treści:

- Dziwne... u mnie działa.

Gdy nuda brała górę nad lenistwem, a nerwy puszczały moim przełożonym, w wyniku czego, mimo niedziałającego czegokolwiek, trzeba było faktycznie wziąć się do pracy, a akurat udało się sprowadzić technicznego na miejsce nieświadomie wcześniej popełnionej przeze mnie zbrodni na moim narzędziu pracy, zwykle diagnoza nie była niczym szokującym;

- Dziwne... u mnie działa.

Widoczny, lecz nie namacalny, udział działu technicznego w rozwiązaniu problemu kończył się na tym jednym mrukliwym zdaniu. Ale na ogół, po jego wypowiedzeniu, odłożeniu słuchawki, czy zejściu z powrotem do piwnic - swojego królestwa flaneli, kabli i kurzu, robili coś, cokolwiek to było, co sprawiało, że problem znikał. Nigdy nie otrzymywałem wyjaśnień, co właściwie się stało, co problem spowodowało ani co zostało zrobione w celu owego problemu zlikwidowania, ale nigdy też właściwie się tym nie interesowałem. Ważne i smutne jednocześnie było to, że można wrócić do pracy.

Któregoś razu jednak sprawy poszły w nie do końca spodziewanym kierunku. Dzień jak co dzień, coś się popsuło. Tu nie było żadnego zaskoczenia, zrozummy się. Ale to był mój szczęśliwy dzień. Do działu technicznego dodzwoniłem się już za 26 razem i po treściwym i konkretnym przedstawieniu problemu usłyszałem ostateczną diagnozę:

- Dziwne... u mnie działa.

Problem jednak był najwyraźniej poważniejszy, gdyż po 5 minutach oddzwoniono do mnie i poproszono o wykorzystanie najskuteczniejszego znanego środka zaradczego. Środka, za którego stosowanie ci ludzie właściwie brali pieniądze.

- Czy możesz zrestartować komputer?

Polecenie wykonane. Na ogół pomagało, ale nie tym razem. Sprawa była poważna. Wystukałem więc ponownie odpowiedni numer telefonu, by poinformować, że tym razem się nie udało. Wysłuchałem kilku standardowych westchnień i pomrukiwań, które miały chyba oznaczać, że Pan się do mnie wybiera. Po okresie około trzech przerw na kawę, faktycznie się zjawił. Stanąłem obok i przyglądałem się cierpliwie. Postukał w klawiaturę, powiedział do siebie tajne hasło, zrestartował komputer trzy razy. Podrapał się po głowie i odwrócił do mnie;

- Faktycznie. Nie działa.

To był mój ostatni dzień w pracy.


niedziela, 13 października 2013

Semantyka

Semantyka, wiedza o najważniejszej z rzeczy - słowach, to zdecydowanie moja ulubiona dziedzina nauki.

Córka ontologii i matka etymologii, uczy nas faktycznego stanu rzeczy. Pozwala spojrzeć na nie z innej perspektywy, nauczyć na nowo, rozważyć różne warianty. Takie tam pierdoły.

Semantyka to nauka o słowach, a więc o ludziach. O życiu. I innych równie ważnych chujach-mujach.

Jest późno, a może wcześnie, trudno orzec. Niemniej ciemno, cicho i pustawo. Niedziela jeszcze na dobre się nie zaczęła, ale jakby widać ją już gołym okiem.

Potrzebujemy podwózki. Wymagamy jej wręcz i domagamy niczym Peja sprawiedliwości na swoich koncertach. Już my wiemy co z nią zrobić.

Jesteśmy dżentelmenami. Nie zostawiamy przyjaciół w potrzebie a tym bardziej przyjaciółek. Wiemy, że czekają. Wiemy, gdzie czekają. Podajemy współrzędne.

Taksówkarz, o oczach czerwonych jak wino, które wcześniej wypiliśmy, głosem typowym dla warszawskich taksówkarzy o godzinie 4 nad ranem, który to głos, tak naprawdę, nie różni się specjalnie od tych słyszanych o innych godzinach, zabawiał nas opowieściami których nie słuchaliśmy. "A gdzie to panowie o tej porze?" "A po co?" "A którędy?". Gdy na żadne ze swoich pytań nie otrzymał odpowiedzi, zapadła dłuższa, równie wyczerpująca jak pytania cisza.

Dojechaliśmy. Przyjaciółki czekały, a nasze dżentelmeństwo mogło się dopełnić. Wtem! Moja semantyczna fascynacja obudziła się wbrew całej reszcie. Czy w głosie naszego kierowcy pobrzmiewało powątpiewanie, czy też zachwyt - nie wiem. Nie wiedziałem tego wtedy, nie wiem tego teraz i coś mi mówi, że nigdy się nie dowiem. Wiem jednak, że nie byliśmy w stanie spojrzeć na nasze przyjaciółki w ten sam sposób.

- Patrz Pan! Jak stoją... KIEŁBASIARY.


niedziela, 6 października 2013

Fony fony

Siedzę więc sobie coś tam dziubie i dłubie i nagle dzwoni telefon. Rzecz zaskakująca, bo do mnie rzadko ktoś dzwoni. Chyba, że aby mi coś sprzedać. Wiadomo. Bo kto by tam chciał ze mną gadać tak za darmo. Ale telefon drynda i ja już widzę kto i widzę, że to z mojej byłej już pracy. I myślę sobie:

"O wy kurki niemyte nieoskrobane, do mnie na wolnym wyzwolonym czasie okresie dzwonić będziecie, spokój mącić, ciszę zakłócać, ducha trapić. Niewydarzone ludziki zza Wisły. Żerańskie pomioty. Zwalniacze przebrzydłe niewdzięczne wy. Takie i owakie i w ogóle."

Myślę tak sobie, ale telefon odbieram:

- Halo? Słucham?

I faktycznie, słucham. Nie o tym jak to beze mnie źle, strasznie, ciemność i chaos. Że promyku światła wróć w nasze życia, wietrze ukochany wiej znów w nasze żagle, odciąż od ogromu obowiązków i przywróć do łask swoich. Nie. Nic z tych rzeczy. Jedynie:

- Czy nie wiesz na ile powinna opiewać faktura dla X?

I zdaje sobie sprawę wtedy, że to jest jednak dobry dzień. Że to jest mój dzień. Dzień powrotu zza ciemnej strony zwolnienia, tryumfu nad zatrudnionymi, dzień zwykłej, przebrzydłej zemsty po prostu. Dostrzegam, że koło fortuny wybrało mnie, jednego z dziesięciu, odrzucając inne słabe ogniwa. Że teraz to ja mam przewagę, to ja dzierżę władzę. Mogę zrobić z nią co mi się żywnie podoba. Mogę odmówić pomocy. Być bucem. Fiutem. Być sobą.

- Tak. 700 złotych.

- Dzięki! Pa!

Tak naprawdę, to było 600 złotych.

Zło i niedobro.


wtorek, 1 października 2013

Tryptyk Stacyjny cz. III

Morze cierpienia w narodzie nieprzebrane. Ceny paliwa, niebezpiecznie zbliżając się do 5,8 za litr, raczej nie pomagają, a tankować trzeba. Wie to dwóch jegomościów kultury swetrowej, stojących (czy raczej "zajmujących" kolejkę) przy kasie na stacji benzynowej. Stoją se tak i rozsiewają zapach. Zapach, na który narody germańskie z pewnością miałby wielosylabowe słowo dokładnie definiujące jego odmianę i uwzględniające w nazwie tonacje. My na szczęście żyjemy w Polsce i mamy na to jedno, krótkie, ale jakże wymowne słowo: smród. Wonni obywatele raczą resztę kolejkowiczów rozmową. Właściwie nie jest to rozmowa, określenie to bowiem zakładałoby, że panowie komunikują się między sobą. Oni natomiast, komentując otaczającą ich w najbliższej odległości rzeczywistość, komunikują się ze światem - także tym dalszym. - Kólego! Kólego! - woła jeden do oddalonego od niego o dwóch kolejkowiczów, w tym mnie, obłego jegomościa - Pan kólega przesunie się trochę, bo panią zasłania! O! Od razu lepiej! Dzięki! Zadowoleni z poprawy warunków, pomlaskawszy i pogwizdawszy na współkolejkowiczke, dalej opisują co widzą. Ferię barw i kolorów, multum wyborów. Za komuny to nic nie było, teraz pełnia szczęścia, piwka takie dobre, panie takie ładne, kolejki takie krótkie. Kapitalizm w pełnej krasie dostarcza pełnej palety uciech i spełnia wszystkie możliwe zapotrzebowania. Sam. Oni muszą tylko tu być i przyjmować łaskawie dary. Nic więcej. To jest życie jak w Madrycie. Zbliżyli się do lady. Stałem zaraz za nimi ale mogło mnie tam nawet nie być, przecież i tak wiedziałem, jak to się dalej rozegra. - Panie kierowniku. Dwie ćwiarteczki najtańszej jaką Pan kierownik ma. To nie Madryt jeno Warszawa.