środa, 25 grudnia 2013

Opowieść Wigilijno-Sylwestrowa

Miała być Opowieść Wigilijna ale stwierdziłem, że będę hardcorem i zrobię opowieść wigilijno-sylwestrową, aby oszczędzić sobie pisania a wam czytania. Taki win-win.

Był taki rok, sam nie wiem który, i był taki grudzień, którego nie pamiętam właściwie w całości, poza kilkoma przebłyskami, dodatkowo okalanymi relacjami znajomych. Powód, dla którego tak, a nie inaczej, jest tyleż prosty, co oczywisty. Każdy miał kiedyś te osiemnaście lat. Miałem i ja, efektem czego dziś już do butelki mogę zaglądać okazyjnie, bo swoje wypiłem. Nieswoje zresztą też. Zażaleń jednak nie przyjmuję.

Zasadniczo powinienem ostrzec, więc czynię to niniejszym, że prezentowany materiał nie podległ żadnej cenzurze, choć prawdopodobnie powinien.


A! I obrazka też nie będzie. Bo nie wypada.

Największym szaleństwem ostatnich lat w okresie świąteczno-sylwestrowym było dla mnie odpowiednio, w kolejności chronologicznej, obalenie dwóch piw marki niegodnej zapamiętania przy Stawach Kellera w towarzystwie około trzydziestu innych osób, zajmujących zaledwie dwie ławeczki i polewających różne dziwne trunki z termosu. Grupki co chwile przekrzykującej się z grupką podobnych rozmiarów, zajmującą również dwie ławeczki, tyle, że po drugiej stronie stawu, co było sytuacją w równym stopniu sympatyczną, co kuriozalną i absurdalną, gdyż ani krzyki, ani picie nie miały właściwie żadnej konkretnej okazji, poza tą, że wypadł taki a nie inny dzień roku i, powstrzymajcie szok i niedowierzanie, wypada on co roku, więc trzeba to uczcić.

Drugim szaleństwem natomiast, w ramach innej okoliczności, przypadającej ostatniego dnia roku, nie wypicie ani kropli przez trzy czwarte doby, gdyż postanowiłem zabawić się w taksówkarza (za darmo!) i objeżdżać pobliskie miasta i wsie w celu zaliczenia co najmniej kilku imprez, z czego na absolutnie żadnej nie bawiłem się choć odrobinę szampańsko, wobec czego, gdy nastał już moment, gdy można było zakotwiczyć, musiałem nadganiać. Skończyło się to tym, że bardzo szybko poszedłem spać, po czym, mimo ciężkich warunków do śnienia snem spokojnego, obudziłem się całkowicie trzeźwy. Co, ku uciesze bardziej gawiedzi, niż mojej, spowodowało, że dalej mogłem robić za szofera.

Ale kiedyś człowiek potrafił się jednak bawić. Podobno. Chociaż moja zabawa w wigilię, do której piję (sic!), ograniczała się do powiedzenia wszystkim na imprezie ponurego "siemka" i zabunkrowania się pod biurkiem w pokoju kolegi z butelką czy dwiema czegoś, co ktoś, kiedyś, nieopacznie nazwał winem. Ale to, co zdawało się być kolejną standardową imprezą młodzieżową, gdzie wszyscy spotykają się tylko po to, aby móc się obgadywać nawzajem, będąc w tym samym pomieszczeniu, dość nieoczekiwanie przybrało rozmiar jednej, a właściwie dwóch życiowych katastrof oraz jednej pary zasikanych ze śmiechu majtek. Moich majtek. A majtek ze śmiechu nie zasikałem od tamtej pory jeszcze przez parę lat, do momentu, w którym na 18stce kilka lat młodszego kolegi, jubilat wpadł rano do pokoju, wrzeszcząc wniebogłosy, że to była najlepsza impreza w jego życiu, że ma najlepszych ziomali na dzielni i aby pokazać, że nie kłamie i mówi całkiem poważnie, w geście triumfu nad życiem i niepełnoletnością, wymachiwał rozdzielonymi przez ściśnięte w wąską linię majtki jądrami, ucząc przy okazji wszystkich gości płci obojga, czym są "Oczy Ważki", a mnie nie tylko budząc, ale i powodując niemożliwy do opanowania potok łez i moczu, wsiąkających z czasem w pościel, wraz z resztkami godności. Powracając jednak do podbiurkowej nory, w której postanowiłem spędzić wieczór, byłem bliski końca pierwszej butelki i dojścia do wniosku, że chyba lepiej jednak będzie, jak wrócę do domu, bo może starzy się martwią czy coś w ten deseń. I gdy już zamierzałem zacząć się gramolić z podłogi, drzwi do pokoju otworzyły się a do środka wpadła uchahana parka i zaczęła robić to, co każda uchahana parka w takim czy innym wieku, będąc pod wpływem, zwykła robić. Kompletnie nieświadomi mojej obecności znaleźli ustronne miejsce na łóżku tego, jak im się zdawało opuszczonego, pokoju i postanowili nacieszyć się swoją cielesnością i brakiem zobowiązań w postaci dzieci, kredytu, pracy i świadomości, czym jest życie. Nie chciałbym się specjalnie rozwodzić nad kwestiami, mogącymi naruszyć prywatność kogokolwiek, więc po prostu powiem, że sprawy potoczyły się dość szybko i, nim się zorientowałem, wyglądały dość dosadnie. I w tym momencie, coś wyraźnie poszło nie tak, albowiem z dotychczasowego zewu dyszeń, mlaśnięć i chichotów nie zostało nic. Chwila koncentracji poprzedzona głębokim westchnięciem i cisza, która ociekała wręcz konsterną. Pomruk niezadowolenia poprzedził zapalenie lampki, które z kolei poprzedzało bardzo przekonane i chyba głośniejsze, niż planowano "O KURWA". Komentarz jakże trafny wobec zaistniałej sytuacji wynikłej z tego, że, jakby to delikatnie ująć, zajączek wskoczył do nieswojej norki. Do norki, która okazała się nie być norką, lecz szambem, wobec czego wyszedł z niej w dość opłakanym stanie. Całą sytuacje można było naturalnie przyjąć z godnością. Można było, gdyby się było choć odrobinę trzeźwym. Oni nie byli, wobec czego, w związku z zaistniałymi okolicznościami, on postanowił uzewnętrznić swój smutek i to wprost na nią, w odpowiedzi na co, ona poszła w jego ślady. Oboje utytłani już w owym uzewnętrznieniu zaczęli płakać, a ja, dławiąc ze śmiechu, potykając o własne nogi i sikając w majty, wyskoczyłem z flaszką w jednym ręku i życząc im wesołych świąt, wybiegłem czym prędzej z pokoju, bojąc się, już nie tego że się zasikam, co że się udławię. Ze śmiechu. Kolejne dwie godziny spędziłem w wannie, otoczony przyjaznymi twarzami, które próbowały dowiedzieć się, co doprowadziło mnie do takiego, dość dosłownie, opłakanego stanu. Niestety nie bardzo byłem w stanie złożyć choćby jedno składne zdanie z powodu nawracających średnio co kilkanaście sekund ataków histerycznego śmiechu. Nie pamiętam w końcu czy komukolwiek wtedy na miejscu cokolwiek udało mi się wytłumaczyć. Wiem tylko, że kochankowie wymknęli się po angielsku i nikt nie wiedział dlaczego. Z czasem jednak wiedzieli wszyscy.

A w sumie to nie powinienem się z nich śmiać, bo uzewnętrznianie się, także na osoby nam przyjazne czy miłe, nie jest czymś czego sam bym kiedyś nie praktykował. I wcale nie chodzi mi o opowiadaną przez najróżniejsze osoby przy najróżniejszych okazjach, historię o tym, jak to ucząc się legendarnej gry w "Barana" po raz pierwszy w życiu, nauczyłem się jej tak dobrze, że potem, w pięknej scenerii jeziora Ińskiego ("Gdzie smutne raki, do tej pory podnoszą swoje odwłoki do nieba" jak głosiła tablica informacyjna) zwracałem obiad pod nogi swojego senseia, stwierdzając przy okazji smutno, że "kurwa, a takie dobre spaghetti było". Nie. Rzecz działa się, jak się zapewne domyślacie, w dzień imienin Sylwestra, który to dzień, wraz z ówczesnymi kompanami (niech ich imiona zginą w zapomnieniu) świętowałem w jakiejś przeokrutnie zabitej dechami podwarszawskiej wiosce, gdzie dojechać się dało chyba jedynie pociągiem i zabierało to tyle czasu, że jak sobie o tym teraz pomyślę, to dochodzę do wniosku, że nie pod Warszawą owa wieś musiała się znajdować ale raczej gdzieś pod Poznaniem. Enyłej, imprezę mógłbym opisać jednym słowem (i nie byłoby to "wybornie") i na tym poprzestać. Mógłbym, ale tego nie zrobię, bo niewiele z niej pamiętam i swoją opinię opieram jedynie na przekazach ustnych i pisemnych.

Ale od początku. Na imprezę jechaliśmy pół dnia. Kompletnie trzeźwi. Prowadził nas kolega, który przy minięciu na szosie grupki dresiarzy zażartował, że "ale by śmiesznie było, jakby oni szli na tą samą imprezę, nie?" Śmiesznie w cholerę, bo jak okazało się dwie przecznice dalej, mimo, że szli okrężną drogą, to owszem, ich cel podróży był ten sam. Pod furtką wymieniliśmy się podejrzliwymi spojrzeniami i uprzejmościami pokroju "Pan dzwoni pierwszy" "A nie, bo pan" i dalej w tym duchu. Ową wymianę zdań, będącą w rzeczywistości próbą cierpliwości, przerwała dopiero gospodyni, której zarys pojawił się na balkonie. Zarys ten był na tyle zachęcający, że prawie stratowaliśmy się nawzajem, próbując w około dwudziestu chłopa przecisnąć się przez jedną wąską furtkę. Jęk rozczarowania, gdy weszliśmy do domu, było słychać chyba w każdym zakątku kraju. Natura bowiem, w swej nieskończonej mądrości, postanowiła dać jej figurę bogini i na tym zasadniczo zakończyć swoją pracę, do reszty niezbyt się przykładając. Peszek. Ale były też koleżanki. Jedna, o dźwięcznej ksywce "Predator", co zasadniczo mówiło więcej, niż powinniście wiedzieć, a co kólega, co to zastany został z owym kosmitą w niedwuznacznej sytuacji nad ranem, tłumaczył jako zupełne nieporozumienie w doborze pseudonimów. Do tej pory zresztą się tłumaczy. Za każdym razem inaczej. Nieważne. Nieporozumienie to wystąpiło chyba między jej rodzicami. Ale do rzeczy, to znaczy do mnie. Zanim zaległem pomiędzy kanapą a stolikiem, stanowiąc podpórkę pod nogi dla grupy zarówno moich przyjaciół, jak i kompletnie nieznanych mi osób, zdążyłem pobić wszelkie rekordy, swoje własne i cudze zapewne też, w liczbie rodzajów i ilości spożytego alkoholu. Do tej pory jednak pewien jestem, że wszystkiemu winien był ten tradycyjny kieliszek szampana o dwunastej. Wiadomo przecież, że tradycja zdrowiu szkodzi, bo to stek nieporozumień i zabobonów i nikt przy zdrowych zmysłach nie powinien ich praktykować. No ale to byłem ja, lat osiemnaście. Wracająć do meritum - nie wiem ile wypiłem, ale słowa "bardzo" i "dużo" jako tako oddają istotę rzeczy. Przed, wspominanym wcześniej, popularnym "zgonem", zdążyłem, stercząc na balkonie przy minus dwudziestu, w dziurawych dżinsach (BO ROCK'N ROLL!) i t-shircie bez rękawów (BO METAL!), wypalić dwie paczki szlugów (bo jebać zdrowy tryb życia, które przecież całe jeszcze przede mną) w około trzydzieści minut, co, jestem tego pewien, również było jakimś rekordem. Podczas tego maratonu jaracza doprowadziłem zresztą do dość zabawnego nieporozumienia, wywołanego przez rzut garncem pełnym bigosu w bliżej nieokreślonym kierunku, ale z metą na masce jakiegoś podjeżdżającego właśnie pod posesję auta. Ponieważ w naszym towarzystwie istniała taka osobistość, co to zwana była pieszczotliwie "Kubłem", ktoś szybko od: "Parówa wyrzucił gar z bigosem przez balkon!" poprzez "Parówa wyrzucił wiadro z bigosem przez okno" doszedł do "EJ KURWA! KTOŚ WYJEBAŁ KUBŁA PRZEZ OKNO!". Kubła naturalnie na tej imprezie nawet nie było. Bo Kubła zasadniczo nikt nie lubił, więc nie wiem nawet, czemu miałby to być news z gatunku tych oskarżycielskich. Ów samochód, w którego rzuciłem bogu ducha winnym garnkiem/kubłem, okazał się natomiast należeć do składających niezapowiedzianą wizytę rodzicieli gospodyni. Jedno z nich zresztą, mianowicie szanowna mateczka, w magiczny sposób pojawiło się nagle w drzwiach wejściowych, dokładnie naprzeciw miejsca, gdzie akurat stałem i nie zdążyło nic powiedzieć nawet, kiedy ja, w reakcji tyle automatycznej, co logicznej (opartej na prostym równaniu: ktoś starszy niż 30 lat? Udawaj trzeźwego!) wyprostowałem się i najpierw wyrzuciłem z siebie: "JA NIC NIE PIŁEM" a zaraz potem, całkiem obfitego pawia, wprost na buty szanownej gospodyni. No i w tym miejscu nastąpił zgon.

Zgon, podczas którego robiono rzeczy, o których wspomniałem wcześniej, a także o których nie wspomniałem i nie wspomnę, bo albo nie chcę, albo nie pamiętam, albo w ogóle nie zostałem o nich poinformowany dla dobra samych informujących. Fakt jest jednak taki, że obudziłem się, leżąc a podłodze, dzięki uprzejmym kopom pod żebra rozdawanym przez matulkę naszej gospodyni, która przy okazji wrzeszczała coś co brzmiało jak "Kto to kurwa teraz posprząta?!". Nie wiedziałem, o co chodzi, więc wstałem, przełożyłem nogę przez kolegę współdzielącego podłogę z Predatorem i udałem się do łazienki gdzie nastąpiło olśnienie. Olśnienie dotyczące wszystkiego co się działo zeszłej nocy, a co znalazło odwzorowanie w dokładnie, co do centymetra, zahaftowanych ścianach i podłodze ubikacji. Graliście kiedyś w taką bardzo starą grę, co to się nazywała "Phantasmagoria" i choć dziś byłaby komedią, to w swoich czasach była horrorem. I tam było takie pomieszczenie zrobione z ludzkich wnętrzności. No. To tutaj było już blisko. Jak miałem się dowiedzieć jakiś tydzień później, było to wyłącznie i w całości moje dzieło.

Ja już nie płaczę, że nie mam krejzi świąt czy sylwestra. Ja już po prostu nie piję.

poniedziałek, 23 grudnia 2013

Wietnam

Bywa, łamane na: zdarza się, tak, że ktoś mnie z kimś pomyli. Zdarza mi się być wziętym za kloszarda, bezdomnego, czy brudnego pijaczynę, co, zapewne, ma jakiś związek z moim niepodstemplowanym statusem doktoranta. Zdarzają się też milsze pomyłki czy skojarzenia z ludźmi wielkiej sławy lub zasług. Podobno ktoś kiedyś wziął mnie za Olafa Lubaszenkę. Od tamtej pory jednak wziąłem się ostro za siebie i wydarzające się pomyłki są już raczej na moją korzyść.

Mimo tego, nader często mylony jestem natomiast z "panem, który tu pracuje". Gdziekolwiek akurat owe "tu" się znajduje. Po prostu wyglądam na tutejszego. Czasem jednak na tutejszego wyglądać mi dość ciężko.

Zdarzyło się raz tak, że trzeba było zamienić parówki i kabanosy na ryż i sajgonki i przyjąć zlecenie tajnej misji, której celu nie mogę wam wyjawić, gdyż, albowiem i ponieważ, co na pewno was zaskoczy, była ona tajna. Zwać ją będziemy więc dla uproszczenia Tajną Misją z liter dużych, aby jasne i zrozumiałe było, także dla tych czytelników z doktoratem, który, jak wiadomo, powoduje trwałe zmiany w mózgu, że mówimy o tej konkretnej Tajnej Misji.

Mniejsza jednak o misję, gdyż nie o niej będziemy mówić. Choćby dlatego, że nie możemy. Bo jest tajna. W końcu jest Tajną Misją.

Więc tak: Wietnam. Tak. Gorąco, komary, zapach napalmu o poranku. Te sprawy. Good morning, uszanowanko i w ogóle. Jak jest, każdy wie, bo widział na filmach w pudle albo kinie nawet, jak bogatym jest. A jak nie wie, to niech obejrzy, to się dowie. Zobaczyć te kilka tytułów, obejrzeć wszystkie sezony M*A*S*H, który niby w Korei ale i tak wszyscy wiedzą, że jednak tak jakby nie do końca, ale nikomu to nie przeszkadza bo kto to tam odróżni, i wszystko stanie się wiadome i nie trzeba będzie jechać. Nie ma po co. Serio.

Co do rozróżniania zresztą, bo o tym tu miało być przecież, to jak jest u nich z ludźmi to wiadomo - nisko, żółto i skośnie. Zasadniczo masa. Nierozróżnialna, niezapamiętywalna, egzotycznie taka sama, masa. I dokładnie tak samo to działa w drugą stronę jak mniemam. Tylko że ja tam sam jeden jak ten palec, za bardzo nie mam z kim się zlewać. Nie mogąc się zlewać z teraźniejszością, pozostało mi zlewanie się ze tubylczymi wspomnieniami.

Któregoś dnia, po dniu pełnym pracy i wrażeń, czyli typowym dniu na Tajnej Misji, stwierdziłem, że można by uskutecznić, wzorem młodzieży, jakiś klabing. Pewien problem mógł stanowić jednak brak klubów do owego klabingu odbycia. Wietnam to nie przelewki. Po dwugodzinnym spacerze, który zabił we mnie jakąkolwiek chęć zabawy, udało się. Znalazłem klub. Dwa nawet i to jeden obok drugiego. Szał normalnie i zagłębie jak na Mazowieckiej.

Wchodzę więc do pierwszej z knajp. Piwko. Zimne. Byle nie lane, bo ameby. Boże, jak dobrze. Po odzyskaniu ostrości widzenia, bo, jak wiadomo, zimne piwko wyostrza zmysły, zauważyłem, że w barze znajduje się dużo hostess. Każda z nich nosiła sukienkę w jednolitym kolorze, innym od pozostałych. Każda z nich, miała także plakietkę imienną, na której jednak, zamiast imienia, znajdowała się nazwa piwa. W pewnym momencie podszedł do mnie Bitburger i zaczął zagajać. Rozejrzawszy się, szybko dotarło do mnie, że stoliki zasiedziane są przez podobnych mi, to znaczy białych, mężczyzn, a hostessy nie robią do końca tego, czego od hostess by się oczekiwało. To znaczy, wierzę, że wielu moich rodaków będąc nie tylko tutaj, ale i u siebie na miejscu, tego by właśnie od hostess oczekiwało, ale zasadniczo to nie wpisuje się to w zwyczajowy zakres ich obowiązków. Przynajmniej z tego, co mi wiadomo.

No więc posiedziałem, pagawariwali i,ponieważ byłem przecież jednak  na klabingu, podziękowałem miłej pani, która nie rozumiała ani słowa wypowiadanego przeze mnie w którymkolwiek ze znanych mi języków, za towarzyszenie mi przy piwku i udałem się w dalszą drogę. W końcu byłem w nastroju imprezowym.

Aby dostać się do kolejnego baru musiałem przejść przez drogę. Brzmi prosto ale jest nieco bardziej skomplikowane, niż się wydaje.

Zasady ruchu drogowego w Wietnamie są okrutnie proste. To znaczy: okrutne i proste. Jeśli chcesz skręcić - trąb. Jeśli chcesz wyprzedzić - trąb. Jeśli chcesz włączyć się do ruchu - trąb, aż cię wpuszczą. Jeśli chcesz się z kimś przywitać - trąbisz. Jeśli chcesz kogoś opierdolić - trąbisz. A jeśli ci się po prostu nudzi - zawsze możesz zatrąbić. Pamiętaj - kierunkowskaz to ozdoba. Jakiekolwiek światła, niezależnie od pory dnia i nocy, to bzdurny wymysł europejskich designerów. Samochód to zło konieczne, więc trzeba go zminimalizować do rozmiarów niezbędnych, w postaci ISUZU. Ciężarowego oczywiście. Jeśli kiedykolwiek wydawało Ci się, że istnieje coś takiego jak ulica jednokierunkowa, to się grubo pomyliłeś. Wiadome bowiem jest, że każda ulica może mieć co najmniej cztery kierunki. To całkowicie naturalne i jeśli nie potrafisz się z tym pogodzić, to nie powinieneś brać udziału w ruchu drogowym. Musiałbyś jednak wtedy stać jak kołek do końca swych dni, gdyż pieszy również jest częścią ruchu drogowego, o ile kiedykolwiek mogłeś pomyśleć, że tak nie jest. Sygnalizacja drogowa to niepotrzebny bajer, a pasy wymysł jakiegoś schizofrenika, więc chodzi się jak się chce, gdzie się chce i byle szybciej, zanim ktoś ci przejedzie po stopach. Klasyczne stanięcie na środku i wrzaśnięcie "CO JEST, KURWA, SAJGON?!" nie wchodzi w rachubę, po pierwsze dlatego że to Hanoi, a po drugie zanim pierwsza głoska zdąży na dobre wybrzmieć, prawdopodobnie będziesz już wieziony chujwiegdzie przez natarczywego taksówkarza na skuterku, który widząc, że najwyraźniej nie wiesz, co ze sobą zrobić, posadzi cię na swój jednoślad i zawiezie tam, gdzie będziesz chciał. Istnieje jednak spore, jakieś 99% prawdopodobieńśtwo, iż nie zrozumie tego, co do niego mówisz i gdzie chcesz jechać. Z braku laku więc, zawiezie cię gdziebądź, bylebyś zapłacił.

Bądź co bądź, na drugą stronę ulicy dotarłem. W klubie było pustawo, okropnie głośno i niebiesko. Usiadłem przy barze i zamówiłem piwko. Drugie. Prawdziwe imprezowe szaleństwo. Siedzę se tak, siedzę, aż w końcu zagadał do mnie barman. Typowa gadka szmatka w Wietnamie, którą odbyć trzeba z co drugim osobnikiem na ulicy i nie tylko. Masaż? Nie, dziękuje. Kobiety? Nie, dziękuje. Chłopcy? Nie. To może podwieźć? Nie, dziękuje. Narkotyki? Dziękuje, mam swoje. Standard. Do barmana dociera w końcu, że nie skorzystam z żadnej z tysiąca oferowanych mi usług i towarów, więc przechodzi do bardziej swojskiej gadki szmatki. Z racji kontekstu, będę cytował z angielska:

- What are you doing here?
- Drinkin' beer.
- Nooo.. wat are you doin' in Vietnam!

Nie mogłem naturalnie odpowiedzieć, że jestem na Tajnej Misji. To by mogło narazić ją na utratę tajności.

- Oh. Nuthin' special. I'm a translator.
- Wat??
- A translator!
- Waaat?!
- A-TRANS-LATOR!
- WAT? Transporter?!?!
- T-R-A-N-S-L-A-T-O-R-!
- YEZ TRANSPORTER! AJNIUŁYT! HEJ EWRIBADY ITZ JASON STATHAM!

Kolejne pół godziny spędziłem na rozdawaniu autografów. Tajność misji szlag trafił.



niedziela, 15 grudnia 2013

Gosia

Os. Ruda, Miasto Stołeczne Warszawa. Cicha noc brzegi rwie czy jakoś tak. Dzień absurdów wydawał się być zakończony rozmową w windzie, gdzieś między drugim a szóstym piętrem, na temat zużywania się bieżnika opon w wózkach dziecięcych. "Panie, ja na letnich trzy sezony przejeździłem!". Z wrażenia ominąłem swój przystanek i musiałem nadrabiać schodami. 

Jako autochton wiem, że należy spodziewać się wszystkiego, ale tego, co wydarzyło się nocą, jakoś jednak nie przewidziałem. Gdy niewinnie i nieświadomie kolejnych wydarzeń przykładałem już błogo głowę do poduszki, zamykałem oczy i odpływałem, wyjątkowo bez środków wspomagających, pierwszy raz ze stanu pół-omdlenia wyrwał mnie tubalny okrzyk: "GOSIA!!! GOSIA!!". Upewniwszy się, że krzyczący mimo pierwszego wrażenia i piętnastego piętra, nie znajduje się w odległości zdolnej nadwyrężyć mój komfort psychiczny, próbowałem dalej usnąć. I znów, gdy osuwałem się powoli w strefę spokoju i komfortu, dociera do mnie nie mniej gromkie: "GOSIA!!! GOSIA!!!". Cała sytuacja miała miejsce jeszcze kilka razy, aż zdecydowałem się spojrzeć na zegarek. Gdy się kładłem, była 23:00. Teraz telefon pokazał mi 3:37. I znów: "GOSIA!!! GOSIA!!!". Już trochę zmęczone, już trochę zdarte, ale nie mniej przekonujące. Dla lepszego efektu z dodanym "CHODŹ TU!!". Wiedziałem, że w domu nic nie poradzę. Zrobić mogłem jedno. Wsunąłem kuboty, zarzuciłem płaszcz, zapaliłem kiepa. Zjeżdżam windą. Otwieram drzwi na zewnątrz i zawracam, bo nie mamy jednak czerwca i trochę żem przeszarżował. Powtarzam całą operację jeszcze raz. Tym razem w czapce. Po dworzu niesie się niezmiennie "GOSIA!!! GOSIA!!!". Zawsze dwa razy. Nigdy raz, nigdy trzy. Jak zaklęcie. Odnajduje źródło i widzę, że to ten z jedenastego. Niech to szlag, duży jest.

I kiedy ja już się zbliżam do sąsiada z wyimaginowanym kijem/siekierą/dowolnym ostrym narzędziem mogącym zadać ból i cierpienie na odległość ciosu, ten odwraca się do mnie, jakby cały czas wiedział, nie tylko, że się zbliżam, ale i kim jestem i zachwiawszy się lekko przy tym trudnym, jak na tę porę i ten stan, manewrze, cichym, spokojnym, w ogóle nie zaskoczonym głosem mówi: 

- Bo widzisz... Jamnik to jest najnieposłuszniejszy ze wszystkich psów. Mogłem kupić na przykład boksera. - i, po chwili, trochę jakby zastanowienia, trochę przyśnięcia, dodaje już głośniej - O! Bokser. To jest myśl. GOSIA! DO NOGI! GOSIA!

poniedziałek, 9 grudnia 2013

Blizna

Ludzie często mnie pytają: "Skąd masz tę super seksowną bliznę nad prawym okiem, Parówo?" A nawet jeśli tego nie robią, to wiem, że bardzo by chcieli i to dokładnie tymi słowy, gdyby tylko ową bliznę dostrzegli.

To nie jest tak, że jej tam nie ma. Bo jest, tylko że z czasem się zagoiła, zarosła brwią i nie jest nazbyt widoczna. Chyba, że się poważnie zmarszczę. Ale nadal bardzo sexy. Bardzo.

Gdyby wspomniane pytanie jednak padło, nie do końca bym wiedział, jak powinienem na nie odpowiedzieć. Pewny jestem za to, że standardowe zarumienienie się i rzucenie głupawym "Pff... weź przestań!" mogłoby nie załatwić sprawy. I trochę nawet chciałbym opowiedzieć tę historię, gdyż albowiem i ponieważ, jestem zdania, że jest ona historią niezwykle zabawną. Problem stanowi natomiast fakt, że jest jednocześnie historią nie przedstawiającą mnie w do końca korzystnym świetle. Zawsze, gdy już muszę ją opowiedzieć, bo, na przykład, z przyczyn naturalnych dla pór weekendowo-późnych, rozwiązał mi się nie tylko krawat; albo bycie duszą towarzystwa, czyli wewnętrzna i nieustępliwa potrzeba rozbawienia najbliższego otoczenia, są warte więcej, niż poczucie własnej godności, zatracane niejednokrotnie choćby w takiej jak ta historiach.

Czy byliście kiedyś w Iławie? Ja byłem po wielokroć. I niczego nie żałuje. Jest to całkiem sympatyczne miejsce na oszałamiającą alkoholizację pod przykrywką "weekendu nad jeziorem", czy też jak w moim przypadku, ciężkiej harówy w postaci koncertu.

Proceder owej alkoholizacji należy przeprowadzać raczej pod chmurką, w miłych okolicznościach przyrody, bowiem w Iławie knajpy są dwie. A przynajmniej były, bo co do istnienia jednej z nich, o właściwościach magicznych, które powodowały zasypianie w każdej możliwej pozie, w każdym możliwym miejscu, od stołu bilardowego po toaletę, nie mam już pewności. Ale to w niej, pierwszy i ostatni raz, widziałem jak ktoś zasnął na stojąco i do tego chrapał. Tak, historia grania koncertów w Iławie zdecydowanie zachęcała do jej kontynuowania.

Przedstawione tutaj wydarzenia swój początek miały w tej ze wspomnianych knajp, która istnieje na pewno, a znajdującej się bezpośrednio nad jeziorem. Co nie odróżniało jej zbytnio zresztą od każdego innego budynku w tym mieście. Iława to nie jest miejsce mlekiem płynące. Ale miodem już owszem. Żołądkową Gorzką Miodową dokładniej rzecz ujmując. Wiedzieliśmy o tym wcześniej i nie mogę powiedzieć, że, niczym niczego nieświadome gołowąsy, przyjechaliśmy w nieznane, wykazując absolutny strach i zdziwienie. Nie. To była nasza trzecia czy czwarta wizyta i doskonale zdawaliśmy sobie sprawę, co nas czeka. Nie było więc specjalnego zaskoczenia, gdy ledwo wybrzmiał ostatni dźwięk koncertu, przed nami pojawiła się skrzynka zdradliwej trucizny. Nie mieliśmy planu zostawania na noc, a skrzynka nieporęczna i duża. Nie chcąc nikogo urazić, przy zachowaniu zasad o wzajemnym szacunku i gościnności, szybko uporaliśmy się z prezentem. Nie bez odcienia dumy wspomnę, że główny udział w poradzeniu sobie z problemem, miał autor, czyli ja.

Od tego momentu, dokładny przebieg wydarzeń jest znany mi jedynie z opowieści, gdyż ścieżki mojej świadomości rozbiegały się przez całą noc na boki, bynajmniej nie prowadząc niczego nieświadomej ofiary - mnie - do celu.

Pobudka na ostrym dyżurze w Działdowie. Kituś-bajduś, nocne pogaduchy z panem doktorem przy zszywaniu;

Doktor: Studiował Pan coś?
Ja: Tak, kulturoznawstwo. A Pan?
Doktor: Noooo... medycynę... i takie tam.

Ogólnie wesoło, wcale nie strasznie, mimo mijanych hektarów pól upstrzonych sikającą z łuku brwiowego krwią po drodze do szpitala w Działdowie, do którego z drogi na Warszawę trzeba było nie tylko odbić ale w ogóle zawrócić.

Otrzeźwiony załataniem, pytam więc ogółu przyjaźnie i beztrosko; "Co do jasnej kurwy!?" na co dowiaduje się jedynie, że, jak następuje:

"Stary, kurwa, siedzimy sobie w aucie, czekamy, bo ty żeś polazł w tą noc-deszcz-pobocze-ciemność, lać żeś polazł, choć myślelim, że rzygać raczej, i czekamy, a tu nagle, kurwa, jak coś nie jebło w auto, to my, kurwa, zawał, że "DZIK, KURWA", rozumiesz. Odsuwam drzwi busa, patrzę, a tam leżysz w rowie i krwawisz, brechtając się jakby cię pojebało, bo nic, kurwa, w tym śmiesznego nie było bynajmniej."

Dzik. Kurwa. Jak się kto pytał co to za blizna na czole, jak jeszcze ją było widać, to żem mówił, że "samochód mnie potrącił".


niedziela, 1 grudnia 2013

Siła

Od jakichś siedmiu bodajże lat uczęszczam na siłownię. Regularnie. Właściwszym jednak byłoby może powiedzieć, że uczęszczam na różne siłownie, gdyż w ciągu tego czasu było ich wiele. Było ich wiele, a jednak będąc na jednej, to tak, jakbym był na każdej innej. Wśród zapachu odmówionych sobie kebabów, posmaku odtrąconych batoników i widoku niespalonych pączków, dziwne sprzęty, dużo ciężarów, pot, łzy, czasem nawet krew. I radio ESKA. Playlista, niezależnie od odwiedzanej siłowni, jest zawsze taka sama, co sprawia, że gdy słyszy się potem puszczany w jej ramach utwór muzyczny w otoczeniu zgoła odmiennym, ma się nieodpartą chęć chwycić za pierwsze lepsze, byle cięższe, przedmioty i odliczać do dziesięciu albo pogonić za jakąś starszą panią objuczoną siatami z zakupami dopingując ją najgłośniej jak się umie okrzykami w stylu "DASZ RADĘ! DASZ RADĘ KURWA! CIŚNIJ! CIŚNIJ!!!" wierząc szczerze, że babina robi "spacer farmera". 

Towarzystwo w owych przybytkach, wbrew temu co się niektórym z was może wydawać, zawsze jest dość zróżnicowane. Od statusiałych byłych atletów, pojawiających się zawsze w parach i zawsze głośno wspominających swoje legendarne i, niestety, nieudokumentowane przez nikogo wyczyny sportowe, przerywane jękami bólu, zawodu i zranionej dumy przy próbie wyciśnięcia czterdziestu kilo na ławce, po osobników których można by i chyba powinno się w takim miejscu spodziewać, a którzy niekoniecznie stanowią obsługę lokalu. Przynajmniej nie tego, w którym akurat jesteśmy, bo niewykluczone, że wieczorem, przed klubem, znów przybijemy sobie piąteczkę, bądź może nawet poprosimy o asystenturę. 

Ale są też panie. Te wyciskające siódme poty godzinami na stepperach, nie odzywające się do nikogo słowem, w skupieniu próbujące podtrzymać oddech i inne funkcje życiowe, a także te, które przyszły na spacer i ploteczki z koleżanką, zajmując przy okazji dwie bieżnie, bo na dworze za zimno/za gorąco/brzydko/pada/Polska. 

Są długodystansowcy, spędzający przy przyrządach kilka godzin, sumiennie i dokładnie izolując każdy mięsień w swoim ciele, robiąc dwunastą serię jednego ćwiczenia i uniemożliwiając skorzystanie z maszyny czy hantli, przez co ty też, chcąc nie chcąc, zamieniasz się w gościa spędzającego pół dnia na siłowni, chociaż z niespecjalnie podobnym efektem. Są też szybkostrzałowcy. Dwadzieścia minut, pierwszy pot i ja już lecę, cześć, do zobaczenia, ale było, strzała, widzimy się jutro! 

Wśród tej całej garmażerii, dwóch jegomości. Nieprzesadnie spoconych, przesadnie zbudowanych. Ten większy stoi za ławką i asekuruje wyciskającego na oko 180 kilogramów kolegę. Ostatnie przeciągłe stęknięcie budzące skojarzenie z zarzynanym bawołem, szczęk metalu uderzającego o metal, wzdech. Dumny sportowiec wstaje, przegląda się w lustrze. Wtem! Kiedy ja właśnie zaczynam czuć starość, naciągając sobie coś podczas ćwiczeń pierwszy raz w dotychczasowej karierze, rzecz niespodziewana zostaje dostrzeżona; 

- Ty stary - ten który wstał zwraca się do asekuranta - a na chuj Ty te okulary nosisz? Soczewek nie masz? 

Myślałem, że mu jebnie. Ale nie. 

- Bo widzisz. W okularach to już nie jakiś pierwszy lepszy Dresiarz tylko Sportowiec Intelektualista. 

A mógł zabić.

niedziela, 24 listopada 2013

Polsat

Ja to nie zwykłem opowiadać o pewnych sprawach, o których opowiadanie, nawet pozbawione jakiegokolwiek nacechowania, brzmi zawsze jak przechwałki. Bo tu się nie ma czym chwalić specjalnie. Tym razem jednak opowiem. 

Zdarzyło się raz tak, że dzień był gorszy a noc młoda i trzeba było ją jakoś zagospodarować. U zioma, co to mieszka zaraz obok, niedaleko, właściwie to u mnie i razem mieszkamy, wolna chata. Moją gdzieś czy to wywiało, czy po prostu dostałem wolne, u niego sytuacja podobna, więc wyjścia były dwa. Pierwsze, młodzieńcze, wyjść na miasto, jechać ZTM, przeżywać podróż, upić pod nakrętkę, rozrzedzić, wlać w gardziel, nie dojechać do Centrum, bo za daleko i skończyć w ulubionej knajpie trzy przystanki od domu. Ale nie, bo to też i za daleko, i za dużo zachodu, a my już młodzi nie jesteśmy. Wybraliśmy więc opcję numer dwa, czyli najprostszą, najmilszą i zasadniczo niczego od nas niewymagającą. Jak wolne, to wolne. Akurat miałem kilka kropli z nowego źródełka i trzeba było je wypróbować. Postanowiliśmy więc zwyczajnie i po bożemu zostać w domu. 

No to tak zwany chill. Siadamy, nabijamy, jeden maszek, drugi, trzeci, nawet nie wiem kiedy zrobił się szósty albo i siódmy. W każdym razie siedzimy i czekamy. Przerzucamy kanały bezmyślnie, byle szybciej. Znaczy on przerzuca bo wiadomo, jego chata, pan na włościach i grupa trzymająca władzę. Zatrzymał się nagle i zostawił włączone pudło na Polsacie gdzie akurat dawali festiwal TOP TRENDY. Odłożył z namaszczeniem pilota i patrzy na mnie. A wyraz twarzy ma tak głupi i bezmyślny, że ja już wiem, nawet jeśli on jeszcze nie wie. Działa. Odwracam się, żeby nie widzieć tego jego wiercącego spojrzenia podszytego głupawym uśmieszkiem, które wprawia mnie ni to w zakłopotanie ni to w rozbawienie. Po chwili poczułem lekkie mrowienie pod kopułą i jak spojrzałem w ekran telewizora tak już zostałem. 

Resztę wieczoru spędziliśmy rozpływając się w zachwytach nad twórczością prezentowanych artystów, analizując nutki, przeżywając rytmy i powtarzając zasłyszane słowa, dostrzegając w nich nieskończoną głębię i wartość dodaną, sprawiającą, że nasze umysły,poprzez nić sztuki, łączą się w jakiś magiczny sposób z jaźnią artysty. Olśnieni i zauroczeni każdym prezentowanym dźwiękiem, każdą osobowością pokazywaną nam w ramach, jak się okazuje, najbardziej wartościowego artystycznie i duchowo festiwalu w Polsce a może i na świecie, z lekką tylko przerwą na reklamy, podczas których, chcąc uniknąć najgorszego, przestawiamy na VIVĘ i te same co wcześniej przeżycia towarzyszą nam przy klipie "Starships" Nicki Minaj. Jest grubo. Nie wiem kiedy nawet, ale nagle, gdy, ni stąd ni zowąd, zaczęło ze mnie powolutku schodzić, zastałem nas jakieś dwie godziny później, wpatrujących się od co najmniej czterdziestu minut w śpiącą rybkę na MiniMaxie i dość wartko i zawzięcie się nawzajem uciszających, aby przypadkiem owej rybki nie obudzić, bo tak słodko śpi. 

Morał z tego miał być taki, że dziś w radiu usłyszałem jedno z owych dzieł, przy którym naszym zachwytom nie było końca. Dzieło owe podczas słuchania którego, wydawało nam się, że nie tylko zrozumieliśmy artystę, przez co byliśmy w stanie go docenić, a nawet hołubić, ale zrozumieliśmy wręcz istotę melodii, poezji... no sztuki w ogóle. No więc: nie. Słyszę ten numer i słyszę też, jak, nawet trochę wbrew sobie, pada z mych ust nie tyle opinia wyrażona do osoby stojącej obok mnie, ale pretensja do garnków w kuchni, do tłuszczu na patelni, do przepalonej żarówki, do mięsa, że tak wolno się smaży. Pretensja do świata jako takiego. 

- Boże, co za gówno.

niedziela, 17 listopada 2013

Listopad

Nowy Świat, Krakowskie Przedmieście, wiadomo. Rzędy knajp, kiście barów, grona kawiarni. Jest gdzie się podziać. Labirynt "kultowych ulic" które stają się kultowe tak szybko, jak szybko w ich pierzejach upadają i powstają coraz to nowsze lokale, w których miło, bądź też niekoniecznie, można spędzić czas, zapominając o nim kompletnie.
Na jednej z takich ulic, w jednej z takich knajp, na chwilę pojawiam się ja. Pojawiam i trafiam na słowotok, wypływający z ust dziewczyny w konkretnym typie. Typie, który sugeruje, że jej towarzysz nie zadał sobie dość podstawowego pytania: "Czy ta dziewczyna naprawdę jest fascynująca, czy po prostu ma krótkie włosy?" Patrzą na nią wszyscy. Patrzą i słuchają. A ci, co nie patrzą, też słuchają, bo inaczej się nie da. Patrzy i słucha też ten, do którego mówi, choć wyraźnie wolałby jednak tylko patrzeć.
- Ja to się chyba uzależniłam od imprezowania. Wiesz, reset, relaks te sprawy. Wtedy od-po-czy-wam naprawdę. Ale już tak tydzień w tydzień, co tydzień, wiesz. Na nic innego przez resztę dni nie czekam. Chyba za bardzo wczuwałam się w bycie studentką. Ha ha ha. Ma-sa-kra. Ale już nie mogę wiesz? Jest środa, a ja już bym się zresetowała, odpoczęła, zrelaksowała. Wiesz. Stary, jest środa. Środa stary! Ma-sa-kra.
Stary. Jesień, stary. Jesień. Masakra.






poniedziałek, 11 listopada 2013

Złom

No więc, zdarzyło się tak, że moje nowe miejsce pracy ma dwie podstawowe zalety. Pierwsza z nich to okolica. Pofalowana, kręta, pełna zakamarków i zieleni oraz znajdująca się dziesięć minut spacerem od mojego domu. Druga to sąsiadujący z nią vis-a-vis skup złomu, umożliwiający mi poczynanie interesujących obserwacji w godzinach, minutkach właściwie, wolnych od pracy naturalnie.

Gdy wychodzi się z biura, po prawej, na lekkim wzniesieniu, znajduje się kościółek. Przed nim jednak leży
ulica, zawijająca niczym rwąca rzeka, znikająca zaraz za winklem. Ową ulicą szło dwóch mężczyzn. Szło i jęczało. Jęczało i klęło. Klęło i charczało. I to wszystko na raz, wierzcie mi. Flip i Flap, Abott i Costello oraz Sąsiedzi w jednym. Znaczy we dwóch. Idą tak, wydając te wszystkie onomatopeje i ślizgając się nieco w ogromie błota, które stanowi naturalne środowisko człekokształtnych o tej porze roku. Idą i toczą przed sobą całkiem nową wannę, a w wannie tej rower, obok roweru zaś talerz satelitarny. Nie byłoby w tym wszystkim absolutnie niczego, co mogłoby mnie zdumieć, ale, gdy owa kompania mnie mijała, dojrzałem zupełnym przypadkiem, że we wspomnianej wannie, gdzieś pomiędzy kołami roweru, śpi mężczyzna. Znaczy wydawało mi się, że śpi i taką też miałem nadzieję. Niezrażony więc, dla odmiany, sam podejmuje inicjatywę i rzucam, myśląc sobie, jaki jestem zabawny:

- Panowie! Tylko kolegi nie sprzedajcie!

W odpowiedzi na co owi dzielnie walczący o przetrwanie ludzie przystanęli, popatrzyli na mnie i z lekkim zdumieniem malującym się w miejscu, gdzie powinienem spodziewać się twarzy, a gdzie zastać mogłem jedynie plątaninę włosów, materiału, zębów i oczu, zapytali:

- Jakiego kolegi?!

I gdy ja pogrążyłem się w zamyśleniu, że może to nie jest zły pomysł, może to myśl doskonała, sposób jakiś, aby tych wszystkich kutasiarzy, co to z nimi czasem się napije, czasem pożartuje, a wiadomo, że każdy tylko czeka, żeby nóż w plecy, pod żebra czy w nerkę, żeby ich zniewolić, ogłuszyć, upić i potem zwyczajnie i po ludzku zezłomować. Niech przetrwa najsilniejszy! I planuje już, który pójdzie na pierwszy ogień, odmierzam, który wydaje mi się najcięższy, a więc i najwięcej wart i ile za niego dostanę, na co przepuszczę i dlaczego na używki, słyszę jak goście, o których już zapomniałem, a którzy odjęczeli kolejne kilka trudnych kroków pod górkę, mówią:

- Jaki to tam kolega! Sam wszystko wychlał! Kolega to by się podzielił. 





piątek, 1 listopada 2013

Rozpust

Sklep spożywczo-monopolowy o nazwie niezapamiętywanej. Emil, Darex, An-Pol czy PolGosiex. Smutna blaszana buda w kolorze obszczanym na środku gargantuicznej pustki osiedla z wielkiej płyty.

Późne popołudnie i półmrok zaszłego słońca, prześwitującego jeszcze gdzieniegdzie pomiędzy blokami i chmurami. Stada wron krążą na niebie, kracząc zajadle, że koniec jest blisko a miłość nie istnieje. Ja wiem, czego mi trzeba.

W środku: Polska w miniaturze. Ogrom możliwości w ramach jednego wyboru. Niezliczona ilość kolorów, zabutelkowana w najróżniejszych rozmiarach. Wszelki (prima) sort na import i eksport. Do tego kilka suchych bułek na dnie plastikowej skrzyni i wyblakłe pudełko ptasiego mleczka na półce. No cześć. Nad wejściem czarno-biały telewizor z anteną, wychodzącą przez dziurę w suficie, nadaje kronikę, a w jej ramach niusa o tym, jak to towarzysz Stalin przekazał wyrazy ubolewania towarzyszowi Bierutowi, w związku czymś, czego nie dosłyszałem, bądź też nie chciałem dosłyszeć, ale czego konsekwencje odczuwamy zapewne po dziś dzień na każdym rogu i przy każdym kroku.

Za ladą Mirek. Albo Bogdan. Wypłowiały sweterek, klucze na szyi, czapeczka z daszkiem, okulary. Nim zdążyłem wyrazić swe życzenie, do sklepu wchodzi klient. Wypłowiały sweterek, skórzana kurtka, czapeczka z daszkiem, wąsy.

- Ten Pan poza kolejką! - oświadcza Mirek. Albo Bogdan. Czapeczkowi koledzy. Niech ich szlag.

Krótkie przywitanie i przechodzimy do konkretów. To, to i to. I jeszcze ćwiarteczka tego. Odliczenia w drugą stronę. Nie do renty, a od. Po jednym kolorku na każdy aspekt życia, dla jego ubarwienia. Plus coś dla klarowności widzenia, a także coś dla czystości sumienia. Do tego co nieco dla jasności osądu i gotowe. Siata pełna. Mirek ściąga jeszcze z szyi klucze i wrzuca do siatki z przygotowanymi dla klienta zakupami.

- Stara przyniosła. Żebyś tylko do domu trafił.
- Do domu to ja trafię. Gorzej z.

Śmiech, którym obaj wybuchli, najwyraźniej spowodowany był żartem, którego nie wyłapałem. Ale teraz moja kolej. Ja też przyszedłem po swoją dawkę szczęścia.

- Ptasie mleczko poproszę.

Wymowna cisza. Podejrzliwe spojrzenia. Znaczące uśmieszki pod wąsem. Prawdziwym i mentalnym.

- 15,50 poproszę.

Już wyjmuje portfel, ale mocne chrząknięcie i następujący po nim atak kaszlu wąsacza, który najwyraźniej nie opuścił sklepu, zapatrzywszy się w telewizor i lepsze czasy, sprawia, że zastygam na chwilę. W końcu jednak odliczam i płacę. Dziękuję ładnie i się zbieram. Na odchodne dobiega mnie miks zdziwienia i dezaprobaty;

- Jesu... tak marnować piniondze.


niedziela, 27 października 2013

Ginękologia

W ten piątek, jak zresztą w każdy piątek już od dłuższego czasu, spędziłem wieczór w doborowym towarzystwie płci pięknej w liczbie sztuk cztery. Trzech prawdziwych kocic i jednej takiej dwunożnej. Towarzyszył nam jeszcze telewizor. Impreza była suto zakrapiana czerwoną herbatą a szczyt sodomy i gomory nastąpił, gdy na stół wjechały domowej roboty placuszki. Dietetyczne.

Ale lata temu, dokładnie to będzie chyba pięć, a może siedem, w każdym razie na pewno nie osiem, to był taki jeden piątek podczas którego to całe wczorajsze zepsucie moralne i zniszczenie fizyczne, ta eskalacja nihilizmu i dekadencji, prześcignęła tamte dokonania co najwyżej o jedną długość.

Byliśmy wraz z dwójką mych kompanów, na imprezie jakiegoś znajomego któregoś z nich, nawet nie pamiętam. Tete-a-tete miało miejsce zaraz obok hotelu Bristol przy Krakowskim Przedmieściu. Blichtr, kultura i pozłacane widelczyki do ciasta, podanego na kryształowej paterze. Tylko że nie. Tak, wiem, skandal. Byłem zdegustowany, dławiłem się wręcz oburzeniem, gdy, bez opamiętania, napychałem sobie gębę ciasteczkami z marketu, biorąc je garściami z jednorazowych, kartonowych talerzyków. Obrzydliwość.

Prywatka była standardem w stylu późno młodzieżowym. Siaty piwa, butle wina, dużo cukru. Ktoś z kimś wymieniał ślinę w szafie, ktoś wyskoczył przez okno. Nic o czym warto by wspominać. A my byliśmy w nastroju raczej na wiekopomne chwile, do zapisania złotymi głoskami w naszych pamiętniczkach. Na imprezę lata, roku, wszech czasów. Byliśmy w nastroju na melanż ostateczny. Nie tego więc, jak sami rozumiecie, się spodziewaliśmy. Czarę goryczy, granicę cierpliwości naszej, przekroczył pełny pod nakrętkę jegomość, który, bez pardonu ni pukania, żadnego uszanowanka, wparował do okupowanej akurat w tym momencie przez kolegę mego, toalety, w której, szczęście w nieszczęściu, kolega ów akurat nie robił popularnej dwójki. Tylko temu zbiegowi okoliczności, obrzygane miał jedynie buty, a nie męskość jestestwa swego w całej krasie i okazałości.

Wściekli zabraliśmy to, co nasze i to, co akurat nam wpadło w ręcę i plecaki, po czym opuściliśmy imprezę w celu lepszej zabawy we własnym towarzystwie. Opcję były dwie:

Bezpieczniejsza, a więc przejście przez ulicę zgodne z przepisami o ruchu drogowym, w celu zameldowania się w znajdujących się po drugiej stronie "Przekąskach i zakąskach" i zakończenie tego wieczoru w sposób tyle ostateczny, co standardowy.

Opcja druga, skrajnie nieodpowiedzialna, głupia wręcz, była taka, aby pojechać do miejsca pracy jednego z nas, którym to miejscem była przychodnia ginekologiczna, a do której to przychodni akurat, przypadkiem miał on przy sobie klucze i tam też zakończyć wieczór w sposób tyle ostateczny co głupi i nieodpowiedzialny. To znaczy epicki.

Oszczędzę sobie dokładnego przedstawienia przebiegu naszej dysputy dotyczącej dokonywania wyboru, choć być może, dla zachowania pozorów, powinienem wspomnieć, że wraz z drugim z kolegów próbowaliśmy wyperswadować M., że "no nieee", że "gdzie tam! Na Bielaaaany... tak daleeeko..." i w ogóle to "idiotyczny pomysł, zastanów się w co ty chcesz nas wpakować" czy też bardziej dosadne "zupełnie zwariowałeś!" a także jakże przytomne "ten pomysł jest zupełnie bez sensu!". Powinienem, ale tego nie zrobię, ponieważ nie byłaby by to do końca prawda. Dla przybliżenia, powiedzmy, że nie w stu procentach. Mimo naszych obaw i dzielnego oporu, decyzja została jednak podjęta w sposób bynajmniej nie demokratyczny, totalitarny wręcz i, nim się obejrzałem, siedzieliśmy w taksówce wiozącej nas na drugi koniec miasta.

Na miejscu szybko się rozgościliśmy. Przebrani w lekarskie kitle z wykonanymi na potrzebę tej sytuacji przez nas samych imiennymi plakietkami, puściliśmy z głośników w poczekalni, na co dzień służących do informowania o tym, że doktor czeka, następna pani proszę i tym podobne, death metal. Bo co innego? Szybko też zaczęliśmy obdzwaniać przeróżne osoby płci niedowolonej, to znaczy bardzo konkretnej, a więc takiej, która na pewno bywała w tym przybytku częściej od nas, czyli w ogóle. Dzwoniliśmy i mówiliśmy, że jest impreza, przyjeżdżaj, nie nie sam, z kolegami, ale będzie super weź koleżanki, tak serio tam, nie nie robię sobie jaj, ale obiecać, że nie będzie robić badań, nie mogę.

Dużo czasu minęło zanim ktoś w końcu do nas dołączył, a że my się w czasie tego oczekiwania bawiliśmy wyśmienicie, to, gdy już nastał moment owego przybycia osoby oczekiwanej, byłem tak zmęczony, iż nie potrafię sobie nawet przypomnieć, jakiej płci nowo przybyła osoba była.

To, co pamiętam natomiast, to to, że gdy owa osoba przekroczyła próg gabinetu, w którym postanowiłem chwile odsapnąć, zastała mnie w chwili zamysłu, siedzącego za biurkiem, przygryzającego długopis, wciąż w kitlu i w pożyczonych od kolegi okularach. Nic nie trzeba było mówić. Widziałem to po oczach, że tutaj pomóc może tylko jedno. Sięgnąłem więc do biurka i wyjąłem z szuflady zeszycik z receptami. Najniewyraźniej jak tylko umiem zapisałem tam jedno słowo, nazwę najlepszego leku na wszelką dolegliwość jaki znam. Wręczyłem ją pacjentowi z wyrazem nieskończonej lekarskiej mądrości i wyrozumiałości dla ludzkiej słabości. Odprowadzając gościa do drzwi gabinetu wspomniałem tylko:

- Ale proszę pamiętać, aby jutro, zaraz po przebudzeniu przyjąć kolejną dawkę. Inaczej nie podziała, jak należy.


poniedziałek, 21 października 2013

дворец

Autobus warszawskiego MZA linii pośpiesznej przez śródmieście.

Podróżują nim poza mną dwie małoletnie divy, ćwiczące swoje wokalizy do słyszalnej jedynie dla siebie muzyki ze słuchawek, które wiążą je bardziej niż wspólne miesiączkowanie.

Są na wycieczce. Jestem tego absolutnie pewien, a poznaje po tym, że są zbyt radosne jak na ten poranek, ten autobus, to miasto, ten kraj. Tak zachowują się tylko ludzie, którzy są daleko od domu, nawet, jeśli ten dom jest jedynie w Żyrardowie i jeszcze nie wiedzą, że piwo tutaj nie jest smaczniejsze, ludzie ładniejsi, a życie lepsze.

W końcu, spośród porannej mgły wynurza się atrakcja główna stolicy. Obiekt niekończących się drwin i mniej lub bardziej trafnych żartów. Gorących debat i uczuć.

- Patrz. Pałac Kultury. - mówi z wyraźną blazą pierwsza. Znawczyni i globtrotterka, która nie raz już miała okazję cuda tego świata podziwiać. Beata Pawlikowska lat czternaście.

- Pałac? To czemu wygląda jak wieżowiec? - rezolutnie pyta druga.

- A, bo wiesz, to ruskie budowali.


środa, 16 października 2013

Techno

W jednej ze swoich byłych prac (a wykonywałem ich wiele, gdyż jako człowiek pozbawiony jakichkolwiek umiejętności czy talentów, imam się każdej pracy), miałem wątpliwą przyjemność pracowania w korpo. Nie było to jednak wielkie międzynarodowe korpo. Takie raczej trochę mniejsze. Takie nasze. Polskie.

Jak to w korpo, przynajmniej tak słyszałem od kolegów i koleżanek bardziej doświadczonych w korpo-pracach, ludzie z różnych działów kontaktują się w sposób tak ograniczony, jak to tylko możliwe. Starają się na siebie nie patrzeć, nie widywać w ogóle, pisać maile, a nie dzwonić, a najlepiej w ogóle się do siebie nie odzywać. Tak też było i w tym przypadku.

Jedyny dział, poza moim własnym, z którym tak naprawdę musiałem w ogóle mieć doczynienia, to naturalnie dział techniczny. W korpo mniejszych i większych działy tego typu to swego rodzaju autonomie w ramach ustroju federalnego. Nie podlegają nikomu poza kanclerzem, ale on i tak niespecjalnie ma ochotę się z nimi kontaktować. Jak zresztą i cała reszta. Trochę jak Szkocja w ramach Zjednoczonego Królestwa. Niby wszyscy wiedzą, że oni tam są, ale nikt specjalnie nie chce z nimi trzymać poza chwilami zagrożenia, kiedy to trzeba wykorzystać pierwsze koło ratunkowe w postaci telefonu do przyjaciela. Dział techniczny to też nomadzi korpo. Ludzie nie objęci dress-codem, bo i po co, skoro mało kto ich w ogóle widuje. Ludzie nie podlegający żadnej władzy, poza tą najwyższą. Ludzie niewidzialni i nieuchwytni. Kończący pracę w porach, kiedy są najbardziej potrzebni. W środę o 14, bo przecież "środa, to mały piątek". A "czwartek, to mała sobota".

Zawsze chciałem pracować w dziale technicznym, chociaż nie mam absolutnie żadnego pojęcia o tym, co oni tam właściwie robią. W najmniejszym jednak stopniu nie odróżniało mnie to od reszty ludzi tam pracujących.

Za każdym razem, kiedy coś mi nie działało - nie ważne co, po prostu coś - zwolniony z myślenia nad źródłem problemu, chwytałem za telefon i wybierałem numer wewnętrzny najprostszego rozwiązania. Po przedstawieniu sytuacji i dokładnym zreferowaniu w czym rzecz, musiałem wysłuchać kilku standardowych westchnień, po czym padało hasło klucz;

- Dziwne... u mnie działa.

Odpowiedź na wszystko. Rozwiązanie problemu bez jego dotknięcia. Absolutny, niczym nie zmącony geniusz.

I tak było za każdym razem. Gdy telefon nie był odbierany, a mail akurat działał, wysyłałem wiadomość. W odpowiedzi na nią otrzymywałem maila o treści:

- Dziwne... u mnie działa.

Gdy nuda brała górę nad lenistwem, a nerwy puszczały moim przełożonym, w wyniku czego, mimo niedziałającego czegokolwiek, trzeba było faktycznie wziąć się do pracy, a akurat udało się sprowadzić technicznego na miejsce nieświadomie wcześniej popełnionej przeze mnie zbrodni na moim narzędziu pracy, zwykle diagnoza nie była niczym szokującym;

- Dziwne... u mnie działa.

Widoczny, lecz nie namacalny, udział działu technicznego w rozwiązaniu problemu kończył się na tym jednym mrukliwym zdaniu. Ale na ogół, po jego wypowiedzeniu, odłożeniu słuchawki, czy zejściu z powrotem do piwnic - swojego królestwa flaneli, kabli i kurzu, robili coś, cokolwiek to było, co sprawiało, że problem znikał. Nigdy nie otrzymywałem wyjaśnień, co właściwie się stało, co problem spowodowało ani co zostało zrobione w celu owego problemu zlikwidowania, ale nigdy też właściwie się tym nie interesowałem. Ważne i smutne jednocześnie było to, że można wrócić do pracy.

Któregoś razu jednak sprawy poszły w nie do końca spodziewanym kierunku. Dzień jak co dzień, coś się popsuło. Tu nie było żadnego zaskoczenia, zrozummy się. Ale to był mój szczęśliwy dzień. Do działu technicznego dodzwoniłem się już za 26 razem i po treściwym i konkretnym przedstawieniu problemu usłyszałem ostateczną diagnozę:

- Dziwne... u mnie działa.

Problem jednak był najwyraźniej poważniejszy, gdyż po 5 minutach oddzwoniono do mnie i poproszono o wykorzystanie najskuteczniejszego znanego środka zaradczego. Środka, za którego stosowanie ci ludzie właściwie brali pieniądze.

- Czy możesz zrestartować komputer?

Polecenie wykonane. Na ogół pomagało, ale nie tym razem. Sprawa była poważna. Wystukałem więc ponownie odpowiedni numer telefonu, by poinformować, że tym razem się nie udało. Wysłuchałem kilku standardowych westchnień i pomrukiwań, które miały chyba oznaczać, że Pan się do mnie wybiera. Po okresie około trzech przerw na kawę, faktycznie się zjawił. Stanąłem obok i przyglądałem się cierpliwie. Postukał w klawiaturę, powiedział do siebie tajne hasło, zrestartował komputer trzy razy. Podrapał się po głowie i odwrócił do mnie;

- Faktycznie. Nie działa.

To był mój ostatni dzień w pracy.


niedziela, 13 października 2013

Semantyka

Semantyka, wiedza o najważniejszej z rzeczy - słowach, to zdecydowanie moja ulubiona dziedzina nauki.

Córka ontologii i matka etymologii, uczy nas faktycznego stanu rzeczy. Pozwala spojrzeć na nie z innej perspektywy, nauczyć na nowo, rozważyć różne warianty. Takie tam pierdoły.

Semantyka to nauka o słowach, a więc o ludziach. O życiu. I innych równie ważnych chujach-mujach.

Jest późno, a może wcześnie, trudno orzec. Niemniej ciemno, cicho i pustawo. Niedziela jeszcze na dobre się nie zaczęła, ale jakby widać ją już gołym okiem.

Potrzebujemy podwózki. Wymagamy jej wręcz i domagamy niczym Peja sprawiedliwości na swoich koncertach. Już my wiemy co z nią zrobić.

Jesteśmy dżentelmenami. Nie zostawiamy przyjaciół w potrzebie a tym bardziej przyjaciółek. Wiemy, że czekają. Wiemy, gdzie czekają. Podajemy współrzędne.

Taksówkarz, o oczach czerwonych jak wino, które wcześniej wypiliśmy, głosem typowym dla warszawskich taksówkarzy o godzinie 4 nad ranem, który to głos, tak naprawdę, nie różni się specjalnie od tych słyszanych o innych godzinach, zabawiał nas opowieściami których nie słuchaliśmy. "A gdzie to panowie o tej porze?" "A po co?" "A którędy?". Gdy na żadne ze swoich pytań nie otrzymał odpowiedzi, zapadła dłuższa, równie wyczerpująca jak pytania cisza.

Dojechaliśmy. Przyjaciółki czekały, a nasze dżentelmeństwo mogło się dopełnić. Wtem! Moja semantyczna fascynacja obudziła się wbrew całej reszcie. Czy w głosie naszego kierowcy pobrzmiewało powątpiewanie, czy też zachwyt - nie wiem. Nie wiedziałem tego wtedy, nie wiem tego teraz i coś mi mówi, że nigdy się nie dowiem. Wiem jednak, że nie byliśmy w stanie spojrzeć na nasze przyjaciółki w ten sam sposób.

- Patrz Pan! Jak stoją... KIEŁBASIARY.


niedziela, 6 października 2013

Fony fony

Siedzę więc sobie coś tam dziubie i dłubie i nagle dzwoni telefon. Rzecz zaskakująca, bo do mnie rzadko ktoś dzwoni. Chyba, że aby mi coś sprzedać. Wiadomo. Bo kto by tam chciał ze mną gadać tak za darmo. Ale telefon drynda i ja już widzę kto i widzę, że to z mojej byłej już pracy. I myślę sobie:

"O wy kurki niemyte nieoskrobane, do mnie na wolnym wyzwolonym czasie okresie dzwonić będziecie, spokój mącić, ciszę zakłócać, ducha trapić. Niewydarzone ludziki zza Wisły. Żerańskie pomioty. Zwalniacze przebrzydłe niewdzięczne wy. Takie i owakie i w ogóle."

Myślę tak sobie, ale telefon odbieram:

- Halo? Słucham?

I faktycznie, słucham. Nie o tym jak to beze mnie źle, strasznie, ciemność i chaos. Że promyku światła wróć w nasze życia, wietrze ukochany wiej znów w nasze żagle, odciąż od ogromu obowiązków i przywróć do łask swoich. Nie. Nic z tych rzeczy. Jedynie:

- Czy nie wiesz na ile powinna opiewać faktura dla X?

I zdaje sobie sprawę wtedy, że to jest jednak dobry dzień. Że to jest mój dzień. Dzień powrotu zza ciemnej strony zwolnienia, tryumfu nad zatrudnionymi, dzień zwykłej, przebrzydłej zemsty po prostu. Dostrzegam, że koło fortuny wybrało mnie, jednego z dziesięciu, odrzucając inne słabe ogniwa. Że teraz to ja mam przewagę, to ja dzierżę władzę. Mogę zrobić z nią co mi się żywnie podoba. Mogę odmówić pomocy. Być bucem. Fiutem. Być sobą.

- Tak. 700 złotych.

- Dzięki! Pa!

Tak naprawdę, to było 600 złotych.

Zło i niedobro.


wtorek, 1 października 2013

Tryptyk Stacyjny cz. III

Morze cierpienia w narodzie nieprzebrane. Ceny paliwa, niebezpiecznie zbliżając się do 5,8 za litr, raczej nie pomagają, a tankować trzeba. Wie to dwóch jegomościów kultury swetrowej, stojących (czy raczej "zajmujących" kolejkę) przy kasie na stacji benzynowej. Stoją se tak i rozsiewają zapach. Zapach, na który narody germańskie z pewnością miałby wielosylabowe słowo dokładnie definiujące jego odmianę i uwzględniające w nazwie tonacje. My na szczęście żyjemy w Polsce i mamy na to jedno, krótkie, ale jakże wymowne słowo: smród. Wonni obywatele raczą resztę kolejkowiczów rozmową. Właściwie nie jest to rozmowa, określenie to bowiem zakładałoby, że panowie komunikują się między sobą. Oni natomiast, komentując otaczającą ich w najbliższej odległości rzeczywistość, komunikują się ze światem - także tym dalszym. - Kólego! Kólego! - woła jeden do oddalonego od niego o dwóch kolejkowiczów, w tym mnie, obłego jegomościa - Pan kólega przesunie się trochę, bo panią zasłania! O! Od razu lepiej! Dzięki! Zadowoleni z poprawy warunków, pomlaskawszy i pogwizdawszy na współkolejkowiczke, dalej opisują co widzą. Ferię barw i kolorów, multum wyborów. Za komuny to nic nie było, teraz pełnia szczęścia, piwka takie dobre, panie takie ładne, kolejki takie krótkie. Kapitalizm w pełnej krasie dostarcza pełnej palety uciech i spełnia wszystkie możliwe zapotrzebowania. Sam. Oni muszą tylko tu być i przyjmować łaskawie dary. Nic więcej. To jest życie jak w Madrycie. Zbliżyli się do lady. Stałem zaraz za nimi ale mogło mnie tam nawet nie być, przecież i tak wiedziałem, jak to się dalej rozegra. - Panie kierowniku. Dwie ćwiarteczki najtańszej jaką Pan kierownik ma. To nie Madryt jeno Warszawa.


niedziela, 29 września 2013

Niewidziane na własne oczy, ale w towarzystwie od lat krąży jako swojska legenda, tak więc ostatnio mi się przypomniało.

Pewien mój serdeczny przyjaciel, jak każdy rodak, który chce zostać w pełni ukształtowanym polakiem, wyjechał kształtować się poza granicę naszego pięknego kraju.

A że poza kształtowaniem, kształceniem i całą tą powagą, miało być też zabawnie, padło na kraj tulipanów.

Przyjaciel siedział tam jakiś czas i mimo zdobywania nowych przyjaciół, tęsknił za starymi. Starzy przyjaciele trochę tęsknili za nim, a trochę chcieli się wyrwać pooglądać tulipany i inne rośliny a nie w kółko tylko buraki i kartofle.

Ale rodacy zagranicą, to nadal rodacy. Nie pozbawieni trzeźwości oceny i trafnych spostrzeżeń, srodzy recenzenci otaczającej ich rzeczywistości.

Przyjechawszy w odwiedziny, przeszli niezwłocznie do korzystania z uroków kraju, w którym 80% nazwisk piłkarzy brzmi, jakby byli wielkimi artystami minionych epok.

Odwiedziwszy podstawową i najważniejszą atrakcję Holandii, w odpowiednim nastroju, zachowawszy priorytety, można było wybrać się do muzeów. Pierwsze na liście było to poświęcone Van Gogh'owi.

Obchodzą więc muzeum, poświęcając pracom mistrza tyle czasu, na ile według nich zasłużyły. Cała wycieczka albo dłuży się niemiłosiernie, albo jest to zaskakujące zakrzywienie czasoprzestrzeni muzeum. W końcu docierają przed jedno z większych dzieł malarza, będące jednocześnie jedną z głównych atrakcji muzeum. Obraz, do którego co roku pielgrzymują setki miłośników sztuki, ludzi, którzy chcą się mieć czym pochwalić w towarzystwie, zabłysnąć, wykazać znawstwem z kategorii "widziałem na własne oczy" co, jak wiadomo, jest gwarantem nieomylności obserwującego.

Stoją tak i kontemplują. Po ich minach widać, że wyrok już zapadł. Pełną napięcia i skupienia ciszę, przerywa najodważniejszy z nich.

- Matejko to to nie jest.

środa, 25 września 2013

WW

Staram się prowadzić zdrowy tryb życia. Z lepszym bądź gorszym skutkiem wprawdzie, ale staram się. I dzień jak co dzień (nooo... może nie każdy) wyszedłem dziś pobiegać.

W tym momencie mógłbym robić przydługawy wstęp, w którym to zachwyt nad idealną pogodą tego dnia przeplatałby się z historiami zasłyszanymi w urywkach od mijanych ludzi, czy też takich samoistnie układających się w mojej głowie na ich widok. Jak wiadomo, bieganie, to zasadniczo zajebiście nudna czynności i zamiast skupiać się na bólu łydki, czy wyrzutach pokroju "Kurwa mogłem tyle nie palić", ogólnie rzecz biorąc NA SOBIE, dobrze jest się skupić na innych. To pomaga. Przynajmniej w bieganiu.

Ale tutaj nie będę tego robić, bo to nie ma sensu. Nie skupię się nawet zanadto na opisywaniu dziewczyny, która z niewiadomej przyczyny, gdyż trudno nazwać bieganą przeze mnie trasę choćby czymś w okolicach okręgu - j
est to raczej figura bliżej bardzo pijanej, rzygającej wręcz pod siebie ósemki - mijała mnie kilkakrotnie i chcąc nie chcąc, skupiła na sobie moją uwagę.

A było czym skupiać. To nawet nie ta szarość i ten róż sprawiły, że ona biegała i chciała być fit. Ta szarość i róż albo może błękit i czerń, sam nie wiem, były fit, bo były na niej. Gdyby kręcono w końcu fabularyzowaną wersję Wonder Women, ta dziewczyna powinna dostać rolę tytułową. Burza czarnych włosów, które ledwo udało się związać w kitę, opalizujące niebieskie oczy, a do tego mięśnie z kamienia i ścięgna ze stali. Każdy jej kolejny, wprawiający je w napięcie krok o tym świadczył. Wyglądała jak prawdziwa amazonka, jak tytanka, jak spełnienie marzeń prawie każdego mężczyzny który nie boi się wyzwań.

Ale nie będę się nad tym rozwodził i robił nieskończonych opisów przeplatanych zręcznymi metaforami i trafnymi alegoriami. Nie będę tego robić, bo po pierwsze nie umiem, a po drugie, gdy Wonder Woman mijała mnie po raz chyba czwarty, potknęła się. Potknęła się i wyjebała, na równej drodze jak ostatnia fajtłapa.

I tylko jedno zdanie doszło moich uszu, gdy biegłem dalej;


-Ała, kurwa! moje cyce!

wtorek, 24 września 2013

Z

Siedzę więc sobie w chyba jeszcze w miarę modnej knajpie i czekam na lekko spóźnione spotkanie. 

Przez gwar licznych rozmów przebija się jedna. Nie jest nad wyraz głośna, nie chodzi też o jakiś szczególny tembr głosu mówiących. To co wyróżnia ją spośród wszystkich innych prowadzonych w lokalu, a dochodzących do moich uszu jest czymś innym. Znam ludzi, którzy określili by tę cechę jako "głupota". Znam ich wielu. Na moje szczęście.

Grupę rozbawionych, z której dociera do mnie owa rozmowa, stanowi kilka osób. Podwinięte rękawy od marynarek jak i nogawki u spodni, odsłaniające pozbawione skarpetek stopy wciśnięte w niezbyt chyba wygodne buty. Modne kapelusiki na głowach i pierwszy wąs nad wargami. Zabawno-ironiczne t-shirty z modnymi hasłami, których nie znam bądź wolałbym nie znać. Połyskująca na rękach i szyjach pseudo biżuteria z HM'u.

Modni, anty-mainstreamowi, nie oglądający TVNu, brzydzący się Polsatem. Zbuntowani i oburzeni na wszystko, co nie jest po ich myśli. Odważnie patrzący przed siebie, znający swą wartość. Kwiat polskiej młodzieży. Przyszłość narodu. "Mięso tylko ze Szwecji sprowadzam", "nie kupuje w Biedronce", "Myślę nad łączonymi studiami z sinologii i ekonomii", "Ostatnio zrobiłam sobie maraton Passoliniego", "Kumka Olik to nowe Myslovitz".

Wtem pada wypowiedź, trochę jakby wyjęta z kontekstu;

- Ja, to tylko arabów nie znoszę.

Chociaż nie dostrzegam w tych słowach niczego zabawnego, reakcją towarzystwa jest wybuch radości. Śmieją się wszyscy poza jedną, trochę strapioną dziewczyną w typie wymuszonego kopciuszka.

- Ale dlaczego? - pyta kopciuszek.

- Bo widzisz, mieszkam pod takimi jedynymi. I oni nigdy ani "dzień dobry" ani "be" ani "me" i tylko kebabem od nich wali. Ale nie zrozum mnie źle, pode mną mieszkają Chińczycy, i chociaż wali od nich równie mocno, to do nich nic nie mam.

Kopciuszek wydaje się być jeszcze bardziej zdezorientowany niż wcześniej. Ja zresztą również. Pyta więc ponownie;

- Ale dlaczego?

Chłopak prycha, jakby odpowiedź była więcej niż oczywista.

- Bo ci, to przynajmniej czasem flaszkę przyniosą.

niedziela, 22 września 2013

X

Zdobycz Robotnicza to miłe dla oka i przyjazne dla mieszkańca założenia urbanistyczne. Narożna kamienica przy skrzyżowania Efraima Schroegera z Stanisława Przybyszewskiego, choć trochę starsza i niewybudowana wraz resztą osiedla, nie została w jego planie zignorowana.

Skrzyżowanie, przy którym mieściła się kamienica, lekko zaokrąglone, przez co bliżej mu było formą do placu, zaprojektowane zostało tak, by komfort mieszkańców otaczających go budynków był jak największy. Osiągnięto to między innymi choćby poprzez zapewnienie im pełnej prywatności. Wysoki parter każdej z kamienic oraz odległości pomiędzy tymi, uniemożliwiały zarówno mieszkańcom tychże, jak i przypadkowym przechodniom, naruszenie sekretów domowych ognisk.

Nie wiem czy taki był plan, czy był to zwykły przypadek ale okna za którymi znajdowało się lokum zajmowane przeze mnie, w ciągu dnia odbijały światło w sposób, który uniemożliwiał komukolwiek stojącemu na zewnątrz dojrzenie, co dzieje się w środku. Zasada ta, o czym oczywiście nie zawsze pamiętałem, nie działała naturalnie w nocy.

Lubiłem swóje mieszkanie, mimo jego umiejscowienia na parterze. Wprawdzie ten mankament okazał się być kompletnie bez znaczenia w momencie, w którym stojący pod moim oknem o 4 w nocy, miejscowi dżentelmeni pod wpływem, poproszeni kulturalnie o przeniesienie się gdziekolwiek bądź, dokonali transferu spod okna nad nie, gdyż balkon ich ulubionej meliny znajdował się piętro wyżej.

Lubiłem też swój przyduży pokój z zielonymi ścianami, mimo że dzięki urokowi kamienicy z lat trzydziestych ubiegłego wieku, co wieczór, przed położeniem się spać, w jednym klapku, z drugim w ręku, robiłem obchód pomieszczenia w celu bezdusznej eksterminacji nieproszonych lokatorów. Przeprowadzenie całej operacji zajmowało od 20 do nawet 45 minut, co daje mniej więcej obraz skali problemu. Mimo tego i kurewskiego zimna, jakie ciągnęło przez podłogę od piwnicy, zdecydowanie lubiłem to miejsce. Zarówno mieszkanie, jak i całą okolicę.

Zima trwała już w najlepsze, ale, mimo dających temu wyraz temperatur, aura była raczej nieciekawa. Coroczna. No chujowa no.

Tego wieczora, jakoś w połowie grudnia, zaczął padać pierwszy śnieg, przykrywając wszystko nietkniętą z uwagi na późną porę perzyną. Biało się od tego chujstwa zrobiło jak w reklamie Rafaello.

W swoim przydużym pokoju, między zielonymi ścianami, pośród pająków, siedząc przy swoim małym biureczku, poświęcałem kolejny wieczór z rzędu na niezwykle odpowiedzialne i istotne zadanie. Pierdolenie bzdur na fejsie.

Na środek opustoszałego, pokrytego perłowym dywanem skrzyżowania, z kamienicy naprzeciwko wyłonił się jegomość, odziany od dołu do góry, w świeżutki i bielutki, niczym śnieg, po którym szedł, dres. Przypominał niedźwiedzia polarnego. Także posturą. Ów mężczyzna trochę dotoczył a trochę doślizgał się na sam środek skrzyżowania, opuścił nieco spodnie i zaczął zabarwiać śnieg. Drzwi budynku, z którego wyszedł, pilnował drugi, równie łysy i również uprany w Perwolu, który z pewnością nosił przy sobie, dżentelmen. Jedną ręką trzymał drzwi, a drugą przystawiał do ust flaszkę, pociągając z niej soczyście co jakiś czas.

Zraszający ulicę dżentelmen, w pewnym momencie dostrzegł mnie. Mnie, w moim przydużym pokoju, między zielonymi ścianami, pośród pająków, siedzącego przy moim małym biureczku, pierdolącego bzdety na fejsie. Przyglądałem mu się w stanie kompletnego osłupienia pomieszanego z otumanieniem, a on kontynuował wykonywaną czynność patrząc się prosto w moje oczy.

Trwało to chwilę, po czym jednym, szybkim ruchem ręki zamknąłem żaluzje. Po krótkiej chwili zastanowienia, stwierdziłem, że to jednak może być za mało i zgasiłem światło.

Tej nocy spałem z pająkami.

czwartek, 19 września 2013

Tryptyk Stacyjny cz. 2,5

Zima na osiedlu Zdobycz Robotnicza na Starych Bielanach ma swój niezaprzeczalny urok który może zawdzięczać dość niespotykanym w mieście ciszy i spokojowi.
Zima na osiedlu Zdobycz Robotnicza na Starych Bielanach nie różni się pod tym względem od jakiejkolwiek innej pory roku. 

Cisza i spokój, nasilone dodatkowo przez obecną podczas tych zdarzeń noc, przerwane zostały dziwnym chichotem pomieszanym z wrzaskiem i zadyszką. Bo oto dwóch kompanów biegnie przez okolicę i niezdrowo się śmieje. Pierwszy śnieg dopiero co zaczął prószyć więc niestabilność kroku sygnalizuje możliwość upojenia alkoholowego.

Radość biegnących jest równie głośna co zaskakująca. Gdyż oto, przy bliskich zeru temperaturach, obaj osobnicy przemieszczają się będąc odzianymi jedynie w wygodne bawełniane dresy, i niezapięte koszule. Jeden z nich chyba ma na nogach klapki. Na pewno Kuboty. Każdy prawdziwy Polak zamiast się cieszyć, w takich okolicznościach przyrody, zwykł raczej zwyczajnie i po bożemu kurwić.

Dla pełnego obrazu opowieści, należy chyba wspomnieć o jednym, być może bez znaczenia fakcie. W dwójce owych rozradowanych wieczorną porą sportowców znajdował się autor.

Cel wycieczki mógł być tylko jeden. Oddalona o niecałe 500 metrów od miejsca startu stacja benzynowa, nie na darmo zresztą posiadająca szyld "BLISKA".

Gdy ku konsternacji i uprzejmemu zainteresowaniu zarówno całkiem licznej jak na późną porę klienteli, jak i obsługi stacji, zaopatrzenie zostało opłacone i umieszczone w kieszeniach spodni, nadal niezdrowo i niezrozumiale podekscytowani biegacze, rozpoczęli sprint powrotny. Trudniejszy od pierwszego okrążenia, gdyż szybko okazało się, że biegnie z pełnymi kieszeniami nie należy do rzeczy łatwych i przyjemnych. Na szczęście są na tym świecie rzeczy ważniejsze niż nasze przyjemności czy wygoda. Są też ludzie potrafiący zdrowo i przytomnie ocenić i określić priorytety. Ta dwójka z pewnością do grona owych zacnych i godnych szacunku obywateli należała.

Zauważyła to - i doceniła niewątpliwie - para towarzyszących im podczas biegu z poziomu radiowozu policjantów. Ich uprzejme odmalowane zdziwieniem na twarzach zainteresowanie, towarzyszyło nam przez około 100 metrów przebytych, przyznajmy to szczerze, w tempie dalekim od wyników olimpijskich. Koniec konsternacji pary mundurowych i podjęcie przez nich męskiej decyzji zasygnalizował nam dźwięk koguta i głos z megafonu;

- Proszę się zatrzymać!

Nikt nie szukał zwady, a i jak mama uczyła: jak ktoś o coś prosi, to nieuprzejmie jest to ignorować. No i ten megafon...

Ponieważ prośba władzy została spełniona, władza mogła przystąpić do procedury przesłuchania już bez narzędzia tortur w postaci megafonu.

- Gdzie Panowie tak biegną?!


- Bo po piwko! - pamiętaliśmy z filmów, że bardzo istotne podczas przesłuchań jest trzymanie się jednej, spójnej wersji zdarzeń.

- Ale jak widzę piwko już jest. - To nie były przelewki. Nie trafiliśmy na zwykły patrol a na prawdziwych detektywów. Goście mieli głowy na karku i zdecydowanie wiedzieli co jest grane. - No więc? Gdzie Panowie tak biegną?

Nie było sensu kręcić i kłamać. W kontaktach z władzą najważniejsza jest szczerość. Powiedzieliśmy więc całą prawdę.

- Bo z piwkiem!



środa, 18 września 2013

W kraju kwitnącego ziemniaka, jak co każde dwa miesiące, nastąpiła pora deszczowa.

W takie dni, to tylko papierochy i kawa, na zmianę z wódką, a w radiu Rezerwat. A żyć trzeba. Przynajmniej tak mówią. Ale oni do kawy dosypują solpadeinę, więc trudno im wierzyć na słowo.

Czas w domu mija na bezmyślnym patrzeniu w monitor. Czas w pracy, na bezmyślnym patrzeniu w okno. Patrzenie w monitor mogłoby zostać niesłusznie odebrane jako chęć do zrobienia czegokolwiek.

Jeśli ktoś wejdzie pod gorący prysznic, przepadnie na zawsze.

Cały naród powraca do stanu smutnego otumanienia, pieczołowicie pielęgnowanego za pomocą wysokoprocentowych środków zaradczych, a z którego udaje mu się wyrwać kilka razy do roku na okresy krótsze niż dłuższe. Wyrwać, oczywiście nie z owego na siłę niejednokrotnie podtrzymywanego otumanienia, co raczej przyjąć, dla odmiany, w formie pozytywnej, choć dostarczanej poprzez te same środki.

Ulicą Marymoncką, poza samochodami, płynie też woda. Przy arterii, sprawiający przytłaczające wrażenie, budynek z szarej cegły, która przez lata niemycia przybrała kolor bliższy w wyrazie pogodzie. Gówniany. Wciśnięty na działce niebezpiecznie blisko ulicy, sąsiedztwo ma najgorsze z możliwych - szpital. Pomiędzy szyldami idealnie zgranych biznesów, zakładu pogrzebowego (Pełen zakres usług) i Gabinetem Pomocy Psychologicznej, małe okute w kraty okienko. Za tym okienkiem, pochylony mężczyzna w wieku późno średnim, pieczołowicie przygląda się czemuś zza okularów. Bada i sprawdza. Majstruje i kombinuje. Bardzo się przykłada do tego co robi, cokolwiek to jest.

Mężczyzna odchyla się by dać ulgę plecom, a ja w końcu zauważam wiszący za nim szyld. Świat wydaje się teraz chociaż trochę mniej beznadziejny.

"Klinika Zabawek"

wtorek, 17 września 2013

Tryptyk stacyjny cz. II

Kiedy w dzień taki jak choćby dzisiejszy - dzień który można by określić niezliczoną ilością przymiotników, a żaden z nich nie będzie miał pozytywnego wydźwięku, wchodzi się z rana na stację benzynową, to z góry wiadomo czego można się spodziewać.

To nie jest obraz nędzy i rozpaczy. To zupełna, łamiąca serca i wypalająca oczy beznadzieja.

Zaspani pracownicy którzy dopiero co przyszli do pracy, wraz z pracownikami niedospanymi którzy jeszcze z niej nie wyszli, uwijają się jak w ukropie aby obsłużyć tłum nie ogarniający rzeczywistości, w równym stopniu jak oni sami, z dokładnie tych samych przyczyn. A wszystko to odbywa się jakoś obrzydliwie i dołująco wolno.

Kas jest sześć. Działają dwie. Działałyby trzy, ale ktoś musi obsługiwać dystrybutory z gazem. Kolejka prawie już zakręca za drzwi i posuwa się - pardon - niespecjalnie szybko.

I kiedy ja spokojnie czekam na swoją kolej, która zdaje się nigdy nie nadejść, i zastanawiam się, na chuj Ci wszyscy ludzie tutaj, dociera do mnie ciężki do zidentyfikowania z uwagi na porę dnia, kłujący dźwięk. Dźwięk który jak wszystko o tej porze dnia, czego mój mózg nie zakwalifikuje jako zagrażającego bezpieczeństwu, ignoruje.

A ludzi na stacji nie ubywa. Bo przecież wiadomo, że zatankować najlepiej rano. Tak samo jak kupić piwo TATRA. 7:40 rano w środę to idealna pora. 


Studzę swoje wrogie nastawianie poprzez zadanie sobie samemu prostego pytania: a na chuj ja tutaj? Odpowiedź jest jednak jeszcze bardziej frustrująca; Bo to Żerań. Żerań, na którym nie ma w promieniu kilometra żadnego innego punktu, w którym mógłbym dokonać zakupu napoju energetycznego, czy też innej kawy, w celu w ogóle podjęcia próby kontynuowania jeszcze na dobre nierozpoczętego dnia.

Jak co rano więc, w celu wprawienia się w odpowiedni nastrój przed pracą, zastanawiam się nad beznadzieją swojego położenia, zerkając tylko od czasu do czasu łakomie na lodówkę marki KINDER z różnymi rzeczami które mówią do mnie bardzo głośno "CZEŚĆ" i "CO SŁYCHAĆ?". Ale udaje że trzymam fason i niczego nie słyszę. Chociaż w środku już płaczę, klęczę i zjadam niezliczoną liczbę węglowodanów. A przecież nawet nie przekroczyłem jeszcze progu biura.

Nagle, dość niespodziewanie, znajduje się u kasy i przed moimi oczami pojawia się otyła pani po 30stce z ufarbowanymi na czarno włosami, a wyraz jej twarzy to żal i rozpacz. A ja nawet wiem dlaczego. Na jej głowie znajduje się czapka z napisem "KONTROLA ŚNIADANIOWA". Daszka czapki nawet nie zakrzywiła. Z prostym daszkiem czapki w szkole nosiły tylko największe fajtłapy. I jest mi momentalnie jeszcze bardziej przykro i źle. Już nie tylko z mojego własnego powodu i faktu, że znowu, kolejne 8 godzin bezproduktywności mnie czeka, ale teraz także z powodu tej pani. Z powodu wszystkich tych ludzi tutaj. Z powodu świata. A jednocześnie, gdzieś tam w najciemniejszych odmętach mojego umysłu, kiełkuje radość. Radość, że mimo iż i ja, i kobieta za ladą to taki sam prekariat, to nie ja muszę nosić tą durną czapkę.

Ledwo otwieram usta i zanim jeszcze zdążę poprosić o to po co przyszedłem, czy też złożyć kondolencję, sam nie wiem, słyszę tą wypowiedzianą z możliwą do uzyskania jedynie dzięki latom pracy na stacji benzynowej flegmą:

- Stać. Zmuszona jestem Pana poinformować, że aktualnie przeprowadzamy kontrolę śniadaniową. Nikt nie może opuścić naszej stacji głodnym. Czy zechce Pan więc skorzystać z naszej specjalnej oferty na paliwo... na dobry początek dnia czyli na śniadanie. W menu mamy wypiekane na miejscu świeże bagietki z serem, szynką i pomidorem, z kiełbasą krakowską i ogórkiem konserwowym oraz z serami żółtym, ziołowym i ogórkiem, kanapki z jajkiem sadzonym, bekonem i żółtym serem, kanapki trójkątne z pastą z kurczaka, serem i szynką albo serem i salami, a dla zwolenników śniadań na słodko chrupiące rogaliki z nadzieniem czekoladowym, malinowym, migdałowym i maślanym. Dla tych, co lubią śniadanie konkretne – chrupiąca kiełbasa z bułką i warzywami. I oczywiście aromatyczna, świeżo mielona kawa, bez której nie może się obejść żadne śniadanie.

Po czym dość niespodziewanie nacisnęła coś co wydało dźwięk mający udawać policyjną syrenę i nie na żarty mnie przestraszyło.


Podziękowałem i poprosiłem o swój probiotyk pod postacią pół litrowej puszki z niebieską literką M. Zapewniłem panią jeszcze kilkakrotnie, że tak, że to na pewno wystarczy i owszem dziękuje, nie skorzystam. Nie, punkty payback też nie, ani żadne inne programy lojalnościowe. Tak. Na pewno. Dziękuje. Serio serio.

Zza drzwi znajdujących się odrobinę na lewo za sprzedawczynią wychylił się nagle Pan w firmowym krawacie i konspiracyjnym szeptem, tak aby wszyscy słyszeli, powiedział:
- Bardzo dobrze Jola! Tak trzymaj!

W dzień taki jak ten, każdy chce umrzeć. Tylko nie Twój szef.