Od jakichś siedmiu bodajże
lat uczęszczam na siłownię. Regularnie. Właściwszym jednak byłoby może
powiedzieć, że uczęszczam na różne siłownie, gdyż w ciągu tego czasu
było ich wiele. Było ich wiele, a jednak będąc na jednej, to tak, jakbym
był na każdej innej. Wśród zapachu odmówionych sobie kebabów, posmaku
odtrąconych batoników i widoku niespalonych pączków, dziwne sprzęty,
dużo ciężarów, pot, łzy, czasem nawet krew. I radio ESKA. Playlista,
niezależnie od odwiedzanej siłowni, jest zawsze taka sama, co sprawia,
że gdy słyszy się potem puszczany w jej ramach utwór muzyczny w
otoczeniu zgoła odmiennym, ma się nieodpartą chęć chwycić za pierwsze
lepsze, byle cięższe, przedmioty i odliczać do dziesięciu albo pogonić
za jakąś starszą panią objuczoną siatami z zakupami dopingując ją
najgłośniej jak się umie okrzykami w stylu "DASZ RADĘ! DASZ RADĘ KURWA!
CIŚNIJ! CIŚNIJ!!!" wierząc szczerze, że babina robi "spacer farmera".
Towarzystwo w owych przybytkach, wbrew temu co się niektórym z was może
wydawać, zawsze jest dość zróżnicowane. Od statusiałych byłych atletów,
pojawiających się zawsze w parach i zawsze głośno wspominających swoje
legendarne i, niestety, nieudokumentowane przez nikogo wyczyny sportowe,
przerywane jękami bólu, zawodu i zranionej dumy przy próbie wyciśnięcia
czterdziestu kilo na ławce, po osobników których można by i chyba
powinno się w takim miejscu spodziewać, a którzy niekoniecznie stanowią
obsługę lokalu. Przynajmniej nie tego, w którym akurat jesteśmy, bo
niewykluczone, że wieczorem, przed klubem, znów przybijemy sobie
piąteczkę, bądź może nawet poprosimy o asystenturę.
Ale są też panie. Te wyciskające siódme poty godzinami na stepperach,
nie odzywające się do nikogo słowem, w skupieniu próbujące podtrzymać
oddech i inne funkcje życiowe, a także te, które przyszły na spacer i
ploteczki z koleżanką, zajmując przy okazji dwie bieżnie, bo na dworze
za zimno/za gorąco/brzydko/pada/Polska.
Są długodystansowcy, spędzający przy przyrządach kilka godzin, sumiennie
i dokładnie izolując każdy mięsień w swoim ciele, robiąc dwunastą serię
jednego ćwiczenia i uniemożliwiając skorzystanie z maszyny czy hantli,
przez co ty też, chcąc nie chcąc, zamieniasz się w gościa spędzającego
pół dnia na siłowni, chociaż z niespecjalnie podobnym efektem. Są też
szybkostrzałowcy. Dwadzieścia minut, pierwszy pot i ja już lecę, cześć,
do zobaczenia, ale było, strzała, widzimy się jutro!
Wśród tej całej garmażerii, dwóch jegomości. Nieprzesadnie spoconych,
przesadnie zbudowanych. Ten większy stoi za ławką i asekuruje
wyciskającego na oko 180 kilogramów kolegę. Ostatnie przeciągłe
stęknięcie budzące skojarzenie z zarzynanym bawołem, szczęk metalu
uderzającego o metal, wzdech. Dumny sportowiec wstaje, przegląda się w
lustrze. Wtem! Kiedy ja właśnie zaczynam czuć starość, naciągając sobie
coś podczas ćwiczeń pierwszy raz w dotychczasowej karierze, rzecz
niespodziewana zostaje dostrzeżona;
- Ty stary - ten który wstał zwraca się do asekuranta - a na chuj Ty te
okulary nosisz? Soczewek nie masz?
Myślałem, że mu jebnie. Ale nie.
- Bo widzisz. W okularach to już nie jakiś pierwszy lepszy Dresiarz
tylko Sportowiec Intelektualista.
A mógł zabić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz