sobota, 5 kwietnia 2014

43

Łódź. Dla odmiany. Tramwaj linii 43, kierunek Telefoniczna. Siedzi w nim, grupa dziewcząt. Młode, ładne, roześmiane. Nie pasują tu. Rozmawiają o sprawach mniej i bardziej typowych. Trochę o chłopakach, ale ciepło, z uczuciem. Trochę o muzyce, ale rzeczowo i z pasja. O Mozarcie, Brahmsie, swoich występach w chórze. Komentują też performance kolegów i koleżanek. Donośnie, pewnie, ale nie głośno. Kulturalnie. Nie pasują tu. Pomiędzy nimi jednak, dwóch panów starszych. Jak ta wyspa. Wyspa Polska.

- Takie to tam spotkanie po latach - mówi pierwszy ochryple. - Niby się nachlałem, ale do domu wróciłem trzeźwy. Pieszo szedłem. Długo. Ze dwie godziny wracałem. Pieszo. Trzeźwy dotarłem. Bez sensu.
- Bez sensu. - Drugi kiwa tylko głową w geście aprobaty bądź zrozumienia dla rozterek bliźniego. Chrześcijanin.
- Nawet się nie poobcierałem za bardzo. Choć pieszo. A czasem, to i na czworaka.

Po chwili zadumy nad sensownością pieszych wycieczek, drugi pyta;

- A jak tamten?
- Tamten? No, nie żyje.
- A ten?
- Ten też. Martwy.
- No a tamci, co to wiesz?
- Kopneli. W kalendarz w sensie.
- Jezu.
- No. I tamten od tego też. Martwy. Nie żyje.
- Boże.... no, a Marek?
- Marek... Markowi mogli przeszczep zrobić. Zrobić przeszczep i by żył. Młodszy ode mnie przecież był. Mogli zrobić.
- I nie zrobili?
- I nie zrobili. Marek jak się dowiedział, to się tak umartwił, że wziął i umarł. A mógł poczekać. Mógł poczekać i żyć.
- Mógł?
- Mógł mógł. Młodszy ode mnie był. Poczekałby i by żył.


poniedziałek, 31 marca 2014

BMW

Plac Wolności. Fajne miejsce, szkoda że w Łodzi.

Dwie dziewczyny, których wieku, z uwagi chyba na mój własny, nie jestem w stanie określić, toczą pełna zaangażowania i emocji dysputę na tematy damsko męskie. Kolorowe kurtki, leginsy, nerwowo popalane szlugi. Ten typ.

- I on mówi "przyjadę" mówi, "może ja do ciebie przyjadę". "Spotkajmy się" mówi.
- No i ?
- No, mówię mu, "przyjeżdżaj" mówię. Tylko przyjedz tym swoim BMW to się śmigniemy.
- No. Kurwa. Konkret.
- A on na to, słuchaj kurwa, on na to: "Okłamałem cie. Nie mam BMW." Kumasz? Nie ma BMW, tylko jakiś szmelc.
- Kutas.

Strapienie, zawód życiem, mężczyznami i ich poziomem motoryzacyjnym w rodzinnym kraju, przezierają poprzez dym z mentolowych cieniasków. Po minach dziewcząt wnieść można, że przyszłość nie istnieje.

- Kurwa a ja coś zaczynałam czuć kumasz? Dwa dni już gadaliśmy. Nikomu już nie można ufać kurwa.

- No kurwa. Nikomu. Nigdy.



niedziela, 16 marca 2014

Trzech Króli

Było ich trzech. W każdym z nich ta sama krew. Z promilem albo dwoma.

Mietek to był równy gość. Tylko że kurwa - bo pies. Do Straży Miejskiej wstąpił bo płacą terminowo i w ogóle. Idzie żyć. Do policji nigdy go nie ciągnęło. Nienawidził psów tak samo jak wszyscy inni. Ale Mietek to był swój gość, choć zasadniczy. Zawsze sprzątał. Kulturalnie wyrzucał do śmietnika wszystkie szpargały. Nigdy syfu nie zostawiał, nawet jak inni zapominali. A zapominali zawsze.

Mietka nazywali Polewka. Nikt już chyba nie pamiętał jak ma naprawdę na nazwisko. Mietek, jako autorytet i władza - choć w głębokim poważaniu ludu - dysponował i rozporządzał. Przez jego tłuste paluchy wszystko musiało przejść i pod jego czarnym wąsem wpierw się znaleźć. "Straszakiem" był już trzeci rok. Z kumplami garował pod monopolem rok zdaje się czwarty. Nie dostrzegał konfliktu interesów. Za największy sukces poczytywał sobie to, że go nie wylali. Chociaż on, także w pracy, za kołnierz nie wylewał. Raz oskarżono go o nepotyzm. Ale nikt mu niczego nie udowodnił i sprawę oddalono.

Tylko Polewka miał mieszkanie. Z przydziału. Bogdan i Bohdan sypiali gdzie popadnie. Na półpiętrze, w zsypie, albo na ławeczkach jak ciepło było. Jak ludzie wzywali Straż, to centrala dzwoniła do Mietka. Mietek przyjmował zlecenie i wracał spać. Albo ściągał kumpli do siebie, w zależności od nastroju.

Mietek miał wąsy. Była to jego cecha charakterystyczna, zaraz obok łysej głowy, rumianej twarzy i przypominania budową ciała beczki. Jego wąs to nie był byle jaki wąs. Był to sumiasty wąs godny władzy i władzę tradycyjnie w Polsce reprezentujący.

Bogdan też miał wąsa. Choć raczej skromnego, takiego co to ciężko go było nawet przy odpowiednim świetle dostrzec. Swego czasu jeździł na tirach (Bogdan, nie wąs) i zwiedził trochę świata, głównie Skandynawię. Z początku, przy okazji jakby trochę, nie tyle przemycał (bo w wszak Schengen) co czerpał, w sposób nielegalny, zyski ze sprzedaży alkoholu na terenie królestwa Szwecji. Dokładnie rzecz biorąc, na różnych parkingach dla ciężarówek w okolicy Göteborga gdzie raz wiózł transport stali, innym razem meble, i zawsze znalazło się miejsce na paręnaście siatek Okocima Mocnego czy Tatry, które można było odsprzedać spragnionym ojczyzny rodakom, których było każdego roku więcej na różnych obczyznach. Dwa razy drożej niż w domu, a wciąż taniej niż tam, na miejscu. No i ta sentymentalna nutka goryczy - rzecz nie do przecenienia. Nikt więc nie narzekał, za to każdy płacił.

Później odkrył Bogdan cebulę. Któregoś razu, gdy wziął kurs za kolegę trochę dalej, do Tromsø, odkrył, że cebula w Norwegii to lepszy biznes niż piwo w Szwecji. Jakkolwiek absurdalnie to brzmiało, popyt na tanią cebulę z Polski, był ogromny, a różnica cen - a więc i marża jaką mógł sobie narzucić, dziesięcio, czy nawet piętnastokrotnie większa. Skończyło się na tym, że w pewnym momencie Bogdan do Norwegi już niczego poza cebulą nie przewoził. Przemyt to jednak przemyt, a wiec zajęcie nielegalne więc i kary zdarzało mu się złapać. Niespecjalnie uszczuplały jednak jego przychody. W Polsce pewnie poszedłby od razu siedzieć. Ale to nie była Polska. Bogdan przemycał więc cebulę i robił na tym niezłe pieniądze. Większość z nich przepijał z kolegami którzy okrzyknęli go Cebulowym Królem. Po jednym z takich przepić, Bogdan wsiadł za kółko. A to, odwrotnie niż w Polsce, w Norwegii karane jest dużo surowiej niż przemyt. Zabroniono mu wjazdu na teren królestwa i zabrano lejce. Przywalono też grzywnę która pochłonęła wszystkie jego oszczędności których udało mu się nie przepić i odesłano do Polski. Do tej pory Bogdan płacze od samego patrzenia na cebulę. Płacze i pije. Odkąd sprzedał wszystko aby pokryć pozostałość grzywny, jest bezdomny. No, prawie wszystko. Zostawił sobie, nie do końca legalnie, stare Twingo koloru khaki. Stało ono na osiedlu raz tu, raz tam, żeby nie wzbudzać zanadto niczyich podejrzeń. Bogdan nie tankował więc wszystkiego sam. Zwłaszcza w zimę, podjeżdżał na pobliską stację benzynową i zaopatrywał się podwójnie. Noce spędzał w aucie, na chodzącym silniku, tak by nie zamarznąć. Czasem nocował też kolegów. Bywało, że i koleżanki.

Bohdan natomiast, to był człowiek zagadka. Nie wiadomo co robił przed poznaniem pozostałej dwójki z gangu wąsaczy. Nie wiadomo nawet czy wcześniej miał wąs. Poznali się, gdy Mietek poproszony przez kolegę z ochrony w pobliskim supermarkecie, przyjechał zamiast policji na interwencje. Jakiś włóczęga próbował wynieść litra nie uiściwszy odpowiedniej opłaty. Postura Mietka i odznaka wywołały pożądany efekt. Włóczęga litra oddał. Drugiego ukrytego w nogawce spodni które zmieściłby się chyba nawet Polewka, obalili u Mietka w mieszkaniu. Bohdan znikał co jakiś czas na kilka dni, czasem tygodni. Nikt nie wiedział dokąd i po co. Niektórzy snuli domysły, że gdzieś na drugim końcu miasta, może na Jelonkach, ma on rodzinę - żonę i dwójkę dzieci - i zasadniczo jest całkowicie normalnym i szanowanym obywatelem, a te niekiedy i kilkutygodniowe libacje z chłopakami, to niby wyjazdy służbowe. Nikt jednak w te domysły nie wierzył bo i Bohdan nie dał nikomu ku temu żadnych podstaw. W końcu to jego znajdywano raz po raz, na ogół po dłuższych okresach abstynencji, śpiącego na różnych półpiętrach różnych okolicznych bloków w ufajdanych spodniach i zahaftowanej kurtce.

Żyli sobie sobie więc spokojnie, zbyt często nikomu nie wadząc. Przynajmniej nie do momentu w którym ktoś się o nich nie potknął gdy polegli w drodze tam, gdziekolwiek się udawali.

Ale przyszedł i czas kiedy spokój opuścił ich dusze. Na osiedle padł mroczny cień prohibicji. Papież przyjeżdżał, czy tam umarł, nikt dokładnie nie wiedział, ale wszyscy zgodnie twierdzili, że jest to wbrew Bogu i jego przykazaniom a więc sam Papa, bezpośrednio, nie może mieć z tym nic wspólnego. Nikt więc nie myślał nawet aby go obwiniać. Wina naturalnie spadała na władzę państwową a więc i pośrednio, mniej lub bardziej, na Mietka. Atmosfera jednym słowem była dość napięta. Ale przez jakiś czas udawało się zachować spokój. Widmo buntu i rewolucji unosiło się jednak nad Marymontem. Nikt nie podejrzewał, że to właśnie władza owy bunt rozpęta.

Jednym z najobrzydliwszych kłamstw, powtarzanych raz po raz, które słyszał za pośrednictwem tego czy innego medium chyba każdy współczesny człowiek gatunku polak, to: "wystarczy chcieć". Sugestia, że siła naszej woli w połączeniu z ewentualną ciężką pracą czyni cuda, przedarła się do świadomości wielu. Ale tylko niektórzy z nich, ową ciężką pracą się z niej wyleczyli. Ani Mietek, ani Bogdan, ani tym bardziej Bohdan, leczyć się nie zamierzali. Ich potrzeba była natomiast paląca. Bardzo chcieli więc ale nie bardzo cokolwiek z tego, wobec zastałych okoliczności, wynikało. I jak to wtedy, kiedy niewiele można z czymś zrobić, narastała w nich frustracja. Pod wpływem frustracji, co typowe, łatwo podjąć złe i pochopne decyzje. Tak też zdarzyło się i w tym wypadku.

Słysząc już na korytarzu siateczki szelest, chociaż nie za głośno - co by nikogo niepożądanego nie zaalarmować - Mietek już wiedział co się święci. Aż mu się z radości uszy trzęsły a wąs stroszył. Czekał w otwartych drzwiach. Z wrażenia zaschło mu w ustach.

- Co to kurwa jest??? - mógł zapytać gdy do siateczki już zajrzał.

Z siateczki, już w swoim mieszkaniu, szeleszcząc już głośno i dumnie, wyciągnął butelkę nieoznakowaną.

- Kompocik - odpowiedział zadowolony siebie, bardziej niż chyba powinien, Bogdan.

- Jaki znowu kurwa kompocik?! - Mietek, doświadczony służbista, nie dawał łatwo zbić się z tropu.

- Oj kurwa zobaczysz.

Bogdan przepchnął się przez drzwi a zaraz za nim Bohdan. Rozsiedli się na kanapie, jeden obok drugiego. Flaszkę postawili na stoliku a z siateczki, szeleszcząc przy tym złowieszczo, wyciągnęli jeszcze plastikowe kubeczki, co by nie zmuszać gospodarza do niepotrzebnego wysiłku pod postacią prac domowych tytułem zmywania. Ot - prawdziwi przyjaciele.

- No siadajże Mietek. I POLEWKA! - Bohdan był w doskonałym humorze. Co było podejrzane, bo zazwyczaj na trzeźwo był typem malkontenta.

Mietek nadal niezbyt wiedząc co się dzieje, siadł na zydelku po drugiej stronie stolika. Flaszkę mechanicznie odbił i nalał wszystkim po kapce.

Dalszych wydarzeń nikt nie jest w stanie niestety potwierdzić. Oto jednak, co zapisano policyjnym raporcie:

"Podejrzany Mieczysław W. Strażnik Miejski w służbie czynnej otworzył drzwi do mieszkania numer XXX w bloku XXX przy ulicy XXX około godziny 13:15. Za drzwiami czekały ofiary: Bogdan H. i Bohdan nazwisko nieznane (ofiara nie posiada żadnych dokumentów oraz na wszelkie pytania o tożsamość, przesłuchującej go funkcjonariuszce odpowiada jedynie słowami "Mów mi Bohdan". Do reszty policjantów odnosi się natomiast z pogardą, na pytanie o nazwisko odpowiadając "Dla ciebie Pan Bohdan").

Zarówno podejrzany, jak i ofiary, krótko po przybyciu rozpoczęli - mimo obowiązującego zakazu - spożycie płynu który przyniosła w białej siateczce jedna z ofiar. Po około pół godzinie, zarówno ofiary jak i podejrzany, dokonali pierwszego wykroczenia w postaci spożycia trunku pod gołym niebem, co, nawet bez uwzględnienia obowiązującej prohibicji, jest wykroczeniem samym w sobie. Kolejnym wykroczeniem którego dopuścili się zarówno podejrzany jak i ofiary, była urynacja w miejscu do tego nieprzeznaczonym o czym wiemy z relacji podejrzanego - strażnika miejskiego w służbie czynnej. Oddanie moczu nastąpiło wpierw na klatce schodowej bloku zamieszkiwanego przez podejrzanego, oraz parokrotnie w innych miejscach niedozwolonych - m. in. na pobliskim placu zabaw i pod nieczynnym tego dnia sklepem monopolowym. Następnie cała trójka udała się do miejsca, gdzie jedna z ofiar przetrzymywała większą ilość trunku, który nielegalnie spożyty został wcześniej. W wyjątkowo dobrych humorach, zarówno ofiary jak i podejrzany, w dalszym ciągu dopuszczali się różnej maści wykroczeń, aż w końcu, kiedy zapas trunku się wyczerpał, podejrzany, po uprzednim oddaniu moczu na drzwi wejściowe do pobliskiego sklepu monopolowego - o czym wspomniane było wcześniej w raporcie - próbował dopuścić się przestępstwa włamania, jednocześnie dopuszczając się, przy czynnym udziale ofiar, przestępstwa z art. 288 paragrafu 1 kodeksu karnego (zniszczenie mienia prywatnego), w której to sprawie rozpocznie się osobne postępowanie.

W związku z "podniesionym poziomem adrenaliny" (jak tłumaczy sam podejrzany) oraz "niesprzyjającymi okolicznościami" (również słowa podejrzanego) doszło do przestępstwa z art. 157 kodeksu karnego (uszkodzenia średnie i lekkie ciała) spowodowanego przez podejrzanego Mieczysława W. na ofiarach: Bogdanie H. i Bohdanie nazwisko nieznane.

Jak tłumaczy oskarżony, cytuję: "Był to wyraz rozpaczy i tęsknoty. Tęsknoty za normalną Polską i normalnymi czasami." Osobiście jednak nie znajduje usprawiedliwienia dla oskarżonego ani z uwagi na okoliczności ani jego stan, szczególnie zważywszy uwagę na fakt, że jest on funkcjonariuszem w służbie publicznej i powinien dawać przykład otoczeniu i najbliższym."


Zawartość butelki, nadal jest badana. Pierwsze ekspertyzy jednak wskazują na sok z kiszonych ogórków.

sobota, 1 marca 2014

Projekt

I mimo, że nie tak dawno jeszcze, kiedy byliśmy w naszych pięknych polskich górach - mimo, że w ramach wyjazdu służ-bo-we-go - niektórzy nadużyli świeżego powietrza do tego stopnia, że potem ani nie wierzyli, że: standardowo śmiali się z byle czego i owszem, nie zjedli wprawdzie całej z trudem zdobytej pizzy (po którą trzeba było zejść jakieś sto metrów po stromym zboczu, lodzie i błocie, a potem z powrotem na owo zbocze wejść) składanej w ramach ułatwienia sobie zadania w calzone, chociaż naturalnie dali sobie to wkręcić, a także, że dzwoniła do nich mama, która nie chciała rozmawiać z nikim innym i porozmawiała, chociaż jedynie przez 3 sekundy, bo zaraz potem nastąpił logout.

Ale nic to nie szkodzi, bo dzień wcześniej, podczas bojowej narady, mi samemu nie tylko drętwiała szczęka do tego stopnia, że tyle nie mogłem nic powiedzieć, co  co najwyżej wydawać odgłosy godowe bobaków. W dodatku, z powodu zmian klimatu z miejskiego na wiejski, dostałem niemożliwej do zniesienia hipotermii, powodującej zarówno przywłaszczenie sobie poprzez nakrycie, wszystkich koców dostępnych w promieniu otaczających mnie ścian, jak i nieustającej świerzbienia w rękach i strachu o własnej życie z powodu wspomnianych objawów, które, rzekomo, RZEKOMO!, mogły skończyć się zawałem. Ale nie skończyły, a ja sobie wszystko to zapamiętałem, tak więc dzięki temu, o czym wspomniałem wcześniej, byliśmy kwita.

I mimo tego wszystkiego udało nam się ruszyć z nowym wspaniałym projektem. Ale, jak to bywa z nowym projektami i ich ruszaniem, jest trzecia nad ranem a ja nie śpię, bo gorączka poniedziałkowej nocy, szok, niedowierzanie, że się udało, rozmyślania, co jeszcze mogę zrobić, poza tym, że nie mogę usnąć. Zakładam więc kapcie i idę do najbliższego punktu obsługi klienta nieśpiącego, by mieć czym przepłukać gardło. I pochylam się nad okienkiem i mówię kulturalnie:

- Pół litra. Coli light. Poproszę. - A słowa wypowiadam powoli i klarownie, toteż nie mogę zrozumieć tego nieznośnego wyczekiwania, jakbym nie skończył, które zastaje mnie w zimnie i ciemności po drugiej stronie okienka.

- I?

- I to wszystko.

Bo ja wiem, że mam podkrążone oczy, że nie mogę spać, że nie wychodzę sprzed komputera, więc pewnie i zbladłem trupio, a do tego zapewne brzydko pachnie mi z ust i kilku innych miejsc zapewne też, bo czemu i nie. Ale to pytanie, słyszane wielokrotnie, niby w różnych przecież sytuacjach i od różnych osób, boli jakoś tym razem bardziej, niż pewnie powinno. Pewnie dlatego, że w sumie sam już nie wiem.

- Na pewno???



niedziela, 16 lutego 2014

14sty

Czasem chciałbym być bardziej naiwny. Znów poczuć się dzieckiem. Nabierać się raz po raz, ot, tak po prostu, zwyczajnie, po ludzku. Wierzyć.

- Kochasz ją? - pyta ten z prawej, w stojącym na pętli autobusie, co to nie wiadomo czy już skończył, czy jeszcze nie zaczął.

- No kocham. - odpowiada drugi, ten z lewej.

- To o chuj Ci chodzi? - pytanie rezolutne i wyraźnie na miejscu, bo pytany zupełnie się skonfundował. Wewnętrzne rozterki uchodzą z niego każdym porem skóry. Ale trzyma się twardo i milczy przez dłuższą chwile. Zmaga się nie tylko ze sobą ale i ze światem, co tłamsi, uciska, ogranicza. W końcu daje za wygraną koledze, nerwom, uczuciom.

- Aaaa, bo mnie wkurwia!



niedziela, 2 lutego 2014

GRZJ

Gruzja. A w niej Borjomi. A w Borjomi wielkie nic. Ale ja nie wiedziałem, mówię "jedźmy".

- A co jest w Borjomi? - pyta A., szczerze wierząc, mimo tylu lat, że ja wiem, co robię. A nie wiem. Nigdy. Jak polscy piłkarze; jak wyjdzie - to na farcie, jak nie - to nic się nie stało, przecież nic się nie stało.
- Woda. - zgrywam pewniaka.
- Woda?
- Tak woda. Jest woda, słynna na cały świat. Pewnie mają tam jakieś źródełko, fabrykę, coś do zwiedzenia. Cokolwiek.

Jeśli jeszcze się nie domyśliliście: nie mają.

- Aha. To jedźmy. - skwitowała jedyna tak naprawdę decyzyjna osoba. Więc pojechaliśmy.

Na miejscu nic. Znaczy miasto. W kotlinie, pomiędzy górami, mocno w nie wtulone, idealne do wspinaczki i tym podobnych rozrywek, które w ogóle nas nie interesują, miejsce. Bo my nie po to, nie dlatego. Już nie. Chcemy tylko obejrzeć ładne i ciekawe miejsca i do toalety. Ale nawet tego nie ma. Chociaż może to i lepiej, bo dotychczas odwiedzane ograniczały się do dziury w ziemi i małyszowania. W dodatku płatnego.

Za to znalazła się knajpa. Piwnica, niewielka sala, brak wieszaków, chyboczące się krzesła, cerata. Dużo ceraty. Przy złączonych trzech stołach rosyjska rodzina ma iście carską ucztę. Żeby zanadto nam ślinka nie ciekła, siadamy za przepierzeniem, także po to, by oszczędzić sobie dziwno-zdziwionych spojrzeń towarzyszących nam przez całą podróż. Bo podobno nie wyglądam na ruskiego. To dziwne, zwłaszcza z uwagi na fakt, że z ruskiego to ja da, spasiba, haraszo i dawaj Ivan, dawaj! Z A. wszystko w porządku.

Telewizor gra jakąś turecką telenowelę z rosyjskim dubbingiem, otrzymujemy popielniczkę, dopiero potem menu. Brak jednak takiego choćby w łacińskim alfabecie. Ale w końcu wakacje, trwa zabawa, dawaj Ivan dawaj! Na żywioł. To daje. "To, to i to poproszę. A dla A. coś bez mjasa. Niciewo mjasa. Da. Spasiba." Udało się. Zanim jedzenie wjechało na stół zdążyłem wypalić trzy papierosy. Dobrze, że paczka za trzy złote, bo inaczej bankructwo niechybne. A wtopić się jakoś w otoczenie w końcu musiałem, bo inaczej to by nie tylko paluchami wytykali. Kto nie pali, ten kabluje. W każdym razie jedzenie w końcu zagościło na stole i szybko okazało się, że należałoby zadzwonić po kilku znajomków, żeby to wszystko jakoś ogarnąć. Ale nie da się, roaming drogi, trudno. Tylko, że w tym całym oczekiwaniu uleciał jakoś czas i nagle pozostało nam go bardzo mało, z uwagi na fakt, że ostatni autobus odjeżdżał z dworca za piętnaście minut. Powstał problem i nie bardzo wiadomo było co zrobić. Mama nauczyła, że jedzenia wyrzucać nie można, a poza tym o boże jakie dobre, gościny urazić nie wypada bo pewnie dali nam tyle bo zagraniczni. Zagraniczni to pewnie wygłodzeni, bo ja nie wierzę, że ktoś tyle może zjeść normalnie i na co dzień dzień w dzień. No i panika. Godne wyjście z sytuacji było jedno: wepchnąć w siebie wszytko na raz i postarać się, aby nie wyszło drugą stroną w sekundę później. Nigdy nie sądziłem, że jestem w stanie tyle i w tak krótkim czasie zjeść. Nie jest to może odkrycie na miarę lasera w oczach młodego Clarka Kenta, ani życiowy przełom, w którym zdaję sobie sprawę z tego co chce robić w życiu, jak kiedy Joker zabił rodziców Bruce'a Wayne'a, ale jak się nie ma co się lubi, to zawsze coś.


Zarzuciliśmy dziarsko plecaki większe od nas samych i w drogę. Przez most, przez rzekę, na dworzec, szybko, bo jak tu zostaniemy to nie będzie gdzie zostać. Poczułem się jak w liceum, podczas którego to zresztą, udało mi się ostatnim razem być na wakacjach. Ale to nie z tego powodu. Bowiem w tym dzikim pędzie, stresie, pełnym brzuchu, obawie o konieczność spędzenia nocy w mieście bez toalet i wtem oto, na środku mostu nad rzeką, pośród fal wzburzonych i aut nieśpiesznie sunących na drugą stronę, rzecz od dawna niespotykana się stała.

Z wakacji wspomnienia niezapomniane do końca mych i nie tylko dni. Na obcą ziemię ulało mi się.



niedziela, 26 stycznia 2014

Nie rzucim

Trawmaj linii 22 w Warszawie. Na Pragie.

Ścisk jak w godzinach szczytu. Ale w tramwaju linii 22 na Pragie, każda godzina jest godziną szczytu. Naturalnym biegiem rzeczy, jest też nią i ta.

Ścisk, a więc wszystkie miejsca siedzące zajętę. To znaczy stojące też, ale ludzie i tak wsiadają bo nikt nie ma zamiaru marznąć. Wolą się dusić.

Jedno z miejsc zajmuje pan typu wonnego. Lekko pochrapuje. Nad nim dwóch dżentelmenów co to mają spodnie włożone w skarpetki. Pełen szyk. Z całym wagonem dzielą się najnowszymi dokonaniami Slums Attack dzięki telefonowi jednego z nich. z siedzącym obok nich mężczyzną, dzielą się swoją frustracją.

- Te! Dziadek! Ruszyłbyś dupę! Usiadłbym.

Odpowiada im cisza. Cisza, jak wiadomo, działa na pewien typ ludzi jak płachta na byka. Zaczyna więc się darcie japy o "kurwiach", "smrodach" i innych takich, a także szturchanie nie wiedzącego kompletnie co zrobić, żula. W końcu jakaś babina z trzeciego rzędu podnosi zarówno się, jak i głos;

- Zostawilibyście starego człowieka w spokoju!

I nagle, widzę jak cierpienie spowodowane myślą jasną i klarowną, przepływa przez oblicze spokojniejszego z dwójki łobuzów. Chwila na przetrawienie... i oto jest;

- Ty, mordo, weź... a jak on w Powstaniu walczył?!

Morda się zmitygował. Zabrał ręce, wytarł o dres. Stanął na baczność.

- A. TO PRZEPRASZAM. Niech siedzi. Uszanowanko!


niedziela, 19 stycznia 2014

High life

On jak z okładki Men's Health, ona niczym z porannego programu TVN'u. Stoją sztywno, nie patrzą na siebie. Po środku, jak kołek, klin niezgody - ja. Stoję prosto, patrzę na wprost, na nic konkretnego, udaje, że mnie nie ma i słucham o ich, ku ogólnemu zdziwieniu, dość ludzkich problemach.

On: Drzwi zamknęłaś?
Ona: Tak.
On: Na dwa razy?
Ona: Tak.
On: Dolny zamek też?
Ona: Tak.
On: Bo ostatnio zamknęłaś tylko na górny.
Ona: Zamknęłam na dolny.

Kropka postawiona mocno, stanowczo. Temat zamknięty, tak jak drzwi zamknięte. Na wszystkie spusty. Po krótkiej chwili jednak mamy return z głębi kortu;

Ona: Okna pozamykałeś?
On: Ta.k.

Słychać było zawahanie. Lekkie, ale jednak wyłapywalne dla wprawnego ucha. Ona wprawne ucho ma. Pewnie zanim zaczęła pracę w telewizji robiła w radiu.

Ona: Przecież wiem, że nie.
On - coraz bardziej czerwony; To jak wiesz, to po CHUJ pytasz.

Ona - wyraźnie już zirytowana, ale jeszcze jako tako trzymająca fason; Żeby ci udowodnić.

On: Co udowodnić?! - on, za to już podniósł głos. Emocjonalnie, niekontrolowanie. Ton się na końcu załamał, poszedł za wysoko. Miało wyjść groźnie, wyszło komicznie.

Ona - znów spokojnie, jednak z lekką rezygnacją w głosie; Że jesteś kłamca. Zwykły, obrzydliwy kłamca.

Dojechaliśmy. Ja mieszkam na czwartym. Szóstym prawie bo dwa piętra piwnic. Oni na dwunastym. Zawsze zastanawiałem się, jak wygląda życie na dwunastym.



niedziela, 12 stycznia 2014

Wiosennie

Niby styczeń, a wiosna.

Spokojny spacer z osiedlowym-wielobranżowym na trasie naraża na spotkania z egzaltowaniem uczuć na poziomie hard. Pijany jegomość robi za wał hamujący na drodze pieszej i, aby wszystkich zapewnić o swojej funkcji, krzyczy wniebogłosy; "A JA JĄ TAK STRASZNIE, STRASZNIE KOCHAŁEM!" i trochę ciszej dodaje: "tak strasznie..." Koledzy nie pozostają obojętni jego cierpieniom i już śpieszą do okienka pierwszej pomocy:
- Pani Kierowniczko, no widzi pani co się z nim dzieje. Nie wytrzyma z tęsknoty. Jedną ćwiarteczkę da pani na kreskę... za drugą zapłacę!

Na siłowni niewiele lepiej. Tutaj, wiadomo, alkohol zdrowiu szkodzi. Ale mógłby pomóc w życiu jako takim;

- Wiesz, nie musi być nawet ładna... tylko żeby była. - facet koło pięćdziesiątki płacze trenerowi w ramię, mając nadzieję, że ten może zapomni o dodatkowej serii. - Tak, o! Po prostu. - dodaje, a mnie przeszywa głębia wyrażonych uczuć i prawie upuszczam se odważnik na stopę z wrażenia.

Ale to nic, bo oni po prostu nie wiedzą, jak bardzo powinni się cieszyć. Jedną z moich ostatnich perypetii matrymonialnych, która miała miejsce jeszcze przed szczęśliwym ustatkowaniem, wspominam do dziś z rozrzewnieniem. I to za każdym razem, kiedy przejeżdżam przez centrum miasta piątkowym czy sobotnim wieczorem. Czyli nieczęsto. Prawie wcale właściwie. Ale czemu tak? A no bo w takich właśnie podobnych okolicznościach się ona, perypetia owa, odbyła. Wiadomo, piątek - weekendu początek, coś by wlać w siebie trzeba było, na ochłodę, pogodę, ważkość myśli i hart ducha. Wlewałem ja, wlewała i moja randka. Była jednak w tym sporcie zdecydowanie lepsza ode mnie, gdyż już, gdzieś tak, po jakiejś godzinie, szczęśliwie i niezauważalnie (gdyż udałem się na chwilę w miejsce wymagane) zakotwiczyła na kanapie, słodko pochrapując. Me serce rosło tak, jak i moje szanse na udany koniec tej randki. Jakiż był mój zawód, gdy, po przebudzeniu, moja towarzyszka stwierdziła, że trzeba potańczyć, a nie iść grzecznie do domu, obojętnie czyjego. Gdy tańczyć już skończyła, dojrzała do tego, aby wypić kolejne trzy drinki. Moje próby zadzwonienia po taksówkę, odprowadzenia jej, czy też w końcu wyprowadzenia chociaż z lokalu, przypominały próby przenoszenia zwłok. Czym też w istocie były. Kto próbował, ten wie. Przed umiejscowieniem dziewczęcia w taksówce, zdążyła jednak wypuścić cały stres, związany z tygodniem pracy i nasza randką, prosto przed siebie na chodnik. Jakiż był mój zawód gdy, po tym wszystkim, zachwiała się lekko i, wpadłwszy w me pomocne ramiona, oznajmiła mi prosto w twarz, że "nie... weź nie... nie będziemy się całować... bo wiesz, ja nie szukam związku." Nie będziemy się całować właśnie dlatego, a nie dlatego, że przez większość randki była albo pijana w sztok, albo spała w miejscu publicznym, a przez ostatnie trzy minuty rzygała mi pod nogi. Tak. Spotkaliśmy się więc w połowie drogi.

Więcej nie zadzwoniła. Taka była.







poniedziałek, 6 stycznia 2014

Klubowo

W czasach trochę mroczniejszych niż obecne, lecz równie zabawnych, miałem niezbyt oryginalny sposób radzenia sobie ze smutkiem i rozgoryczeniem, wynikającymi z życia jakie prowadziłem. Sposób ten powodował wzrost smutku i rozgoryczenia przynajmniej dwukrotny dnia następnego, co mogłoby dawać wrażenie, jakże mylne zresztą, że jest ów sposób o kant dupy potłuc. A to nieprawda, bo, przy okazji, zapewnia on takie atrakcje jak choćby: mdłości, dziwne bulgotanie w żołądku, światłowstręt oraz rozsadzający ból głowy. Ale to ostatnie to podobno od samego życia już. 

Wspomniany sposób był bardzo prosty: napierdolić się do szmaty. Dziś sam jestem dziadkiem i dużo częściej jest mi zwyczajnie wszystko obojętne, to i wymówek dla przeprowadzania podobnych terapii mniej.

Któregoś dnia, kiedy to, trochę niespodziewanie, bo przecież jest tyle na świecie powodów do radości, naszedł mnie melancholijny nastrój, a nikt nie był skory do towarzyszenia mi w mojej kuracji, postanowiłem, na przekór przeciwnościom losu, nie upijać się sam. Udałem się więc do pewnego lokalu, równie przyjaznego i szanowanego, co śmierdzącego i ciemnego, do którego jeden z moich przyjaciół zwykł schodzić w klapkach, pijać śniadania koło siedemnastej rano. W barze nie zastałem nikogo, kogo bym znał. 

Jakieś trzy godziny później, wraz z, zdaje się, Maćkiem i Grześkiem, moimi nowymi najlepszymi przyjaciółmi, śpiewaliśmy sprośne piosenki i, stojąc na barze, pokazywaliśmy sobie tatuaże, znajdujące się niekiedy w miejscach, których raczej nie powinno się pokazywać obcym mężczyznom w ciemnej spelunie. No ale my byliśmy już funflami więc to co innego. Gdy na miejsce dotarł mój przyjaciel, który, około dwóch godzin wcześniej, gdy jeszcze mogłem komukolwiek udzielić przyjacielsko-lekarskiej rady ("Źle Ci? Chodź się najebać."), zadzwonił do mnie z wiele sugerującym i prowokacyjnym pytaniem "Co tam?", po trapiącym mnie smutku i rozgoryczeniu nie było nawet śladu. Kolejny wielki sukces doktora Parówy i jego magicznej kuracji. Nowo przybyły, mimo braku skierowania, czy nawet choćby objawów będących podstawą do powzięcia odpowiednich środków, postanowił jednak podjąć leczenie profilaktyczne.

Nie do końca wiem co, jak i dlaczego, ale kolejne co pamiętam z tego wieczoru, to to, że chichocząc dziko jak dwie gimnazjalistki, biegniemy ile sił w nogach, przed czymś uciekając. A jestem całkiem pewien, że absolutnie nikt nas nie gonił. Gdy wskoczyliśmy pełnym pędem do autobusu linii nocnej, zdałem sobie sprawę, że obaj trzymamy, po jednej na rękę, plastikowe skrzynki po piwie. Ponieważ nie potrafiłem sam znaleźć odpowiedzi na trapiące mnie beenhakerowskie pytanie, podzieliłem się nim z moim towarzyszem. W odpowiedzi, z uśmiechem na twarzy tak szerokim, że spokojnie mógłby nim obdarować wszystkich pozostałych współpasażerów - którzy to, jak powszechnie wiadomo, podróżując linią nocną we wtorek czy inną środę, min specjalnie zadowolonych nie mają - postawił na podłodze autobusu jedną zajumaną skrzynkę na drugiej i z niemałym tryumfem na twarzy, orzekł "A DLATEGO!". Resztę drogi do domu przejechaliśmy strasznie z siebie zadowoleni. Na siedząco.