niedziela, 12 stycznia 2014

Wiosennie

Niby styczeń, a wiosna.

Spokojny spacer z osiedlowym-wielobranżowym na trasie naraża na spotkania z egzaltowaniem uczuć na poziomie hard. Pijany jegomość robi za wał hamujący na drodze pieszej i, aby wszystkich zapewnić o swojej funkcji, krzyczy wniebogłosy; "A JA JĄ TAK STRASZNIE, STRASZNIE KOCHAŁEM!" i trochę ciszej dodaje: "tak strasznie..." Koledzy nie pozostają obojętni jego cierpieniom i już śpieszą do okienka pierwszej pomocy:
- Pani Kierowniczko, no widzi pani co się z nim dzieje. Nie wytrzyma z tęsknoty. Jedną ćwiarteczkę da pani na kreskę... za drugą zapłacę!

Na siłowni niewiele lepiej. Tutaj, wiadomo, alkohol zdrowiu szkodzi. Ale mógłby pomóc w życiu jako takim;

- Wiesz, nie musi być nawet ładna... tylko żeby była. - facet koło pięćdziesiątki płacze trenerowi w ramię, mając nadzieję, że ten może zapomni o dodatkowej serii. - Tak, o! Po prostu. - dodaje, a mnie przeszywa głębia wyrażonych uczuć i prawie upuszczam se odważnik na stopę z wrażenia.

Ale to nic, bo oni po prostu nie wiedzą, jak bardzo powinni się cieszyć. Jedną z moich ostatnich perypetii matrymonialnych, która miała miejsce jeszcze przed szczęśliwym ustatkowaniem, wspominam do dziś z rozrzewnieniem. I to za każdym razem, kiedy przejeżdżam przez centrum miasta piątkowym czy sobotnim wieczorem. Czyli nieczęsto. Prawie wcale właściwie. Ale czemu tak? A no bo w takich właśnie podobnych okolicznościach się ona, perypetia owa, odbyła. Wiadomo, piątek - weekendu początek, coś by wlać w siebie trzeba było, na ochłodę, pogodę, ważkość myśli i hart ducha. Wlewałem ja, wlewała i moja randka. Była jednak w tym sporcie zdecydowanie lepsza ode mnie, gdyż już, gdzieś tak, po jakiejś godzinie, szczęśliwie i niezauważalnie (gdyż udałem się na chwilę w miejsce wymagane) zakotwiczyła na kanapie, słodko pochrapując. Me serce rosło tak, jak i moje szanse na udany koniec tej randki. Jakiż był mój zawód, gdy, po przebudzeniu, moja towarzyszka stwierdziła, że trzeba potańczyć, a nie iść grzecznie do domu, obojętnie czyjego. Gdy tańczyć już skończyła, dojrzała do tego, aby wypić kolejne trzy drinki. Moje próby zadzwonienia po taksówkę, odprowadzenia jej, czy też w końcu wyprowadzenia chociaż z lokalu, przypominały próby przenoszenia zwłok. Czym też w istocie były. Kto próbował, ten wie. Przed umiejscowieniem dziewczęcia w taksówce, zdążyła jednak wypuścić cały stres, związany z tygodniem pracy i nasza randką, prosto przed siebie na chodnik. Jakiż był mój zawód gdy, po tym wszystkim, zachwiała się lekko i, wpadłwszy w me pomocne ramiona, oznajmiła mi prosto w twarz, że "nie... weź nie... nie będziemy się całować... bo wiesz, ja nie szukam związku." Nie będziemy się całować właśnie dlatego, a nie dlatego, że przez większość randki była albo pijana w sztok, albo spała w miejscu publicznym, a przez ostatnie trzy minuty rzygała mi pod nogi. Tak. Spotkaliśmy się więc w połowie drogi.

Więcej nie zadzwoniła. Taka była.







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz