niedziela, 26 stycznia 2014

Nie rzucim

Trawmaj linii 22 w Warszawie. Na Pragie.

Ścisk jak w godzinach szczytu. Ale w tramwaju linii 22 na Pragie, każda godzina jest godziną szczytu. Naturalnym biegiem rzeczy, jest też nią i ta.

Ścisk, a więc wszystkie miejsca siedzące zajętę. To znaczy stojące też, ale ludzie i tak wsiadają bo nikt nie ma zamiaru marznąć. Wolą się dusić.

Jedno z miejsc zajmuje pan typu wonnego. Lekko pochrapuje. Nad nim dwóch dżentelmenów co to mają spodnie włożone w skarpetki. Pełen szyk. Z całym wagonem dzielą się najnowszymi dokonaniami Slums Attack dzięki telefonowi jednego z nich. z siedzącym obok nich mężczyzną, dzielą się swoją frustracją.

- Te! Dziadek! Ruszyłbyś dupę! Usiadłbym.

Odpowiada im cisza. Cisza, jak wiadomo, działa na pewien typ ludzi jak płachta na byka. Zaczyna więc się darcie japy o "kurwiach", "smrodach" i innych takich, a także szturchanie nie wiedzącego kompletnie co zrobić, żula. W końcu jakaś babina z trzeciego rzędu podnosi zarówno się, jak i głos;

- Zostawilibyście starego człowieka w spokoju!

I nagle, widzę jak cierpienie spowodowane myślą jasną i klarowną, przepływa przez oblicze spokojniejszego z dwójki łobuzów. Chwila na przetrawienie... i oto jest;

- Ty, mordo, weź... a jak on w Powstaniu walczył?!

Morda się zmitygował. Zabrał ręce, wytarł o dres. Stanął na baczność.

- A. TO PRZEPRASZAM. Niech siedzi. Uszanowanko!


niedziela, 19 stycznia 2014

High life

On jak z okładki Men's Health, ona niczym z porannego programu TVN'u. Stoją sztywno, nie patrzą na siebie. Po środku, jak kołek, klin niezgody - ja. Stoję prosto, patrzę na wprost, na nic konkretnego, udaje, że mnie nie ma i słucham o ich, ku ogólnemu zdziwieniu, dość ludzkich problemach.

On: Drzwi zamknęłaś?
Ona: Tak.
On: Na dwa razy?
Ona: Tak.
On: Dolny zamek też?
Ona: Tak.
On: Bo ostatnio zamknęłaś tylko na górny.
Ona: Zamknęłam na dolny.

Kropka postawiona mocno, stanowczo. Temat zamknięty, tak jak drzwi zamknięte. Na wszystkie spusty. Po krótkiej chwili jednak mamy return z głębi kortu;

Ona: Okna pozamykałeś?
On: Ta.k.

Słychać było zawahanie. Lekkie, ale jednak wyłapywalne dla wprawnego ucha. Ona wprawne ucho ma. Pewnie zanim zaczęła pracę w telewizji robiła w radiu.

Ona: Przecież wiem, że nie.
On - coraz bardziej czerwony; To jak wiesz, to po CHUJ pytasz.

Ona - wyraźnie już zirytowana, ale jeszcze jako tako trzymająca fason; Żeby ci udowodnić.

On: Co udowodnić?! - on, za to już podniósł głos. Emocjonalnie, niekontrolowanie. Ton się na końcu załamał, poszedł za wysoko. Miało wyjść groźnie, wyszło komicznie.

Ona - znów spokojnie, jednak z lekką rezygnacją w głosie; Że jesteś kłamca. Zwykły, obrzydliwy kłamca.

Dojechaliśmy. Ja mieszkam na czwartym. Szóstym prawie bo dwa piętra piwnic. Oni na dwunastym. Zawsze zastanawiałem się, jak wygląda życie na dwunastym.



niedziela, 12 stycznia 2014

Wiosennie

Niby styczeń, a wiosna.

Spokojny spacer z osiedlowym-wielobranżowym na trasie naraża na spotkania z egzaltowaniem uczuć na poziomie hard. Pijany jegomość robi za wał hamujący na drodze pieszej i, aby wszystkich zapewnić o swojej funkcji, krzyczy wniebogłosy; "A JA JĄ TAK STRASZNIE, STRASZNIE KOCHAŁEM!" i trochę ciszej dodaje: "tak strasznie..." Koledzy nie pozostają obojętni jego cierpieniom i już śpieszą do okienka pierwszej pomocy:
- Pani Kierowniczko, no widzi pani co się z nim dzieje. Nie wytrzyma z tęsknoty. Jedną ćwiarteczkę da pani na kreskę... za drugą zapłacę!

Na siłowni niewiele lepiej. Tutaj, wiadomo, alkohol zdrowiu szkodzi. Ale mógłby pomóc w życiu jako takim;

- Wiesz, nie musi być nawet ładna... tylko żeby była. - facet koło pięćdziesiątki płacze trenerowi w ramię, mając nadzieję, że ten może zapomni o dodatkowej serii. - Tak, o! Po prostu. - dodaje, a mnie przeszywa głębia wyrażonych uczuć i prawie upuszczam se odważnik na stopę z wrażenia.

Ale to nic, bo oni po prostu nie wiedzą, jak bardzo powinni się cieszyć. Jedną z moich ostatnich perypetii matrymonialnych, która miała miejsce jeszcze przed szczęśliwym ustatkowaniem, wspominam do dziś z rozrzewnieniem. I to za każdym razem, kiedy przejeżdżam przez centrum miasta piątkowym czy sobotnim wieczorem. Czyli nieczęsto. Prawie wcale właściwie. Ale czemu tak? A no bo w takich właśnie podobnych okolicznościach się ona, perypetia owa, odbyła. Wiadomo, piątek - weekendu początek, coś by wlać w siebie trzeba było, na ochłodę, pogodę, ważkość myśli i hart ducha. Wlewałem ja, wlewała i moja randka. Była jednak w tym sporcie zdecydowanie lepsza ode mnie, gdyż już, gdzieś tak, po jakiejś godzinie, szczęśliwie i niezauważalnie (gdyż udałem się na chwilę w miejsce wymagane) zakotwiczyła na kanapie, słodko pochrapując. Me serce rosło tak, jak i moje szanse na udany koniec tej randki. Jakiż był mój zawód, gdy, po przebudzeniu, moja towarzyszka stwierdziła, że trzeba potańczyć, a nie iść grzecznie do domu, obojętnie czyjego. Gdy tańczyć już skończyła, dojrzała do tego, aby wypić kolejne trzy drinki. Moje próby zadzwonienia po taksówkę, odprowadzenia jej, czy też w końcu wyprowadzenia chociaż z lokalu, przypominały próby przenoszenia zwłok. Czym też w istocie były. Kto próbował, ten wie. Przed umiejscowieniem dziewczęcia w taksówce, zdążyła jednak wypuścić cały stres, związany z tygodniem pracy i nasza randką, prosto przed siebie na chodnik. Jakiż był mój zawód gdy, po tym wszystkim, zachwiała się lekko i, wpadłwszy w me pomocne ramiona, oznajmiła mi prosto w twarz, że "nie... weź nie... nie będziemy się całować... bo wiesz, ja nie szukam związku." Nie będziemy się całować właśnie dlatego, a nie dlatego, że przez większość randki była albo pijana w sztok, albo spała w miejscu publicznym, a przez ostatnie trzy minuty rzygała mi pod nogi. Tak. Spotkaliśmy się więc w połowie drogi.

Więcej nie zadzwoniła. Taka była.







poniedziałek, 6 stycznia 2014

Klubowo

W czasach trochę mroczniejszych niż obecne, lecz równie zabawnych, miałem niezbyt oryginalny sposób radzenia sobie ze smutkiem i rozgoryczeniem, wynikającymi z życia jakie prowadziłem. Sposób ten powodował wzrost smutku i rozgoryczenia przynajmniej dwukrotny dnia następnego, co mogłoby dawać wrażenie, jakże mylne zresztą, że jest ów sposób o kant dupy potłuc. A to nieprawda, bo, przy okazji, zapewnia on takie atrakcje jak choćby: mdłości, dziwne bulgotanie w żołądku, światłowstręt oraz rozsadzający ból głowy. Ale to ostatnie to podobno od samego życia już. 

Wspomniany sposób był bardzo prosty: napierdolić się do szmaty. Dziś sam jestem dziadkiem i dużo częściej jest mi zwyczajnie wszystko obojętne, to i wymówek dla przeprowadzania podobnych terapii mniej.

Któregoś dnia, kiedy to, trochę niespodziewanie, bo przecież jest tyle na świecie powodów do radości, naszedł mnie melancholijny nastrój, a nikt nie był skory do towarzyszenia mi w mojej kuracji, postanowiłem, na przekór przeciwnościom losu, nie upijać się sam. Udałem się więc do pewnego lokalu, równie przyjaznego i szanowanego, co śmierdzącego i ciemnego, do którego jeden z moich przyjaciół zwykł schodzić w klapkach, pijać śniadania koło siedemnastej rano. W barze nie zastałem nikogo, kogo bym znał. 

Jakieś trzy godziny później, wraz z, zdaje się, Maćkiem i Grześkiem, moimi nowymi najlepszymi przyjaciółmi, śpiewaliśmy sprośne piosenki i, stojąc na barze, pokazywaliśmy sobie tatuaże, znajdujące się niekiedy w miejscach, których raczej nie powinno się pokazywać obcym mężczyznom w ciemnej spelunie. No ale my byliśmy już funflami więc to co innego. Gdy na miejsce dotarł mój przyjaciel, który, około dwóch godzin wcześniej, gdy jeszcze mogłem komukolwiek udzielić przyjacielsko-lekarskiej rady ("Źle Ci? Chodź się najebać."), zadzwonił do mnie z wiele sugerującym i prowokacyjnym pytaniem "Co tam?", po trapiącym mnie smutku i rozgoryczeniu nie było nawet śladu. Kolejny wielki sukces doktora Parówy i jego magicznej kuracji. Nowo przybyły, mimo braku skierowania, czy nawet choćby objawów będących podstawą do powzięcia odpowiednich środków, postanowił jednak podjąć leczenie profilaktyczne.

Nie do końca wiem co, jak i dlaczego, ale kolejne co pamiętam z tego wieczoru, to to, że chichocząc dziko jak dwie gimnazjalistki, biegniemy ile sił w nogach, przed czymś uciekając. A jestem całkiem pewien, że absolutnie nikt nas nie gonił. Gdy wskoczyliśmy pełnym pędem do autobusu linii nocnej, zdałem sobie sprawę, że obaj trzymamy, po jednej na rękę, plastikowe skrzynki po piwie. Ponieważ nie potrafiłem sam znaleźć odpowiedzi na trapiące mnie beenhakerowskie pytanie, podzieliłem się nim z moim towarzyszem. W odpowiedzi, z uśmiechem na twarzy tak szerokim, że spokojnie mógłby nim obdarować wszystkich pozostałych współpasażerów - którzy to, jak powszechnie wiadomo, podróżując linią nocną we wtorek czy inną środę, min specjalnie zadowolonych nie mają - postawił na podłodze autobusu jedną zajumaną skrzynkę na drugiej i z niemałym tryumfem na twarzy, orzekł "A DLATEGO!". Resztę drogi do domu przejechaliśmy strasznie z siebie zadowoleni. Na siedząco.