środa, 25 grudnia 2013

Opowieść Wigilijno-Sylwestrowa

Miała być Opowieść Wigilijna ale stwierdziłem, że będę hardcorem i zrobię opowieść wigilijno-sylwestrową, aby oszczędzić sobie pisania a wam czytania. Taki win-win.

Był taki rok, sam nie wiem który, i był taki grudzień, którego nie pamiętam właściwie w całości, poza kilkoma przebłyskami, dodatkowo okalanymi relacjami znajomych. Powód, dla którego tak, a nie inaczej, jest tyleż prosty, co oczywisty. Każdy miał kiedyś te osiemnaście lat. Miałem i ja, efektem czego dziś już do butelki mogę zaglądać okazyjnie, bo swoje wypiłem. Nieswoje zresztą też. Zażaleń jednak nie przyjmuję.

Zasadniczo powinienem ostrzec, więc czynię to niniejszym, że prezentowany materiał nie podległ żadnej cenzurze, choć prawdopodobnie powinien.


A! I obrazka też nie będzie. Bo nie wypada.

Największym szaleństwem ostatnich lat w okresie świąteczno-sylwestrowym było dla mnie odpowiednio, w kolejności chronologicznej, obalenie dwóch piw marki niegodnej zapamiętania przy Stawach Kellera w towarzystwie około trzydziestu innych osób, zajmujących zaledwie dwie ławeczki i polewających różne dziwne trunki z termosu. Grupki co chwile przekrzykującej się z grupką podobnych rozmiarów, zajmującą również dwie ławeczki, tyle, że po drugiej stronie stawu, co było sytuacją w równym stopniu sympatyczną, co kuriozalną i absurdalną, gdyż ani krzyki, ani picie nie miały właściwie żadnej konkretnej okazji, poza tą, że wypadł taki a nie inny dzień roku i, powstrzymajcie szok i niedowierzanie, wypada on co roku, więc trzeba to uczcić.

Drugim szaleństwem natomiast, w ramach innej okoliczności, przypadającej ostatniego dnia roku, nie wypicie ani kropli przez trzy czwarte doby, gdyż postanowiłem zabawić się w taksówkarza (za darmo!) i objeżdżać pobliskie miasta i wsie w celu zaliczenia co najmniej kilku imprez, z czego na absolutnie żadnej nie bawiłem się choć odrobinę szampańsko, wobec czego, gdy nastał już moment, gdy można było zakotwiczyć, musiałem nadganiać. Skończyło się to tym, że bardzo szybko poszedłem spać, po czym, mimo ciężkich warunków do śnienia snem spokojnego, obudziłem się całkowicie trzeźwy. Co, ku uciesze bardziej gawiedzi, niż mojej, spowodowało, że dalej mogłem robić za szofera.

Ale kiedyś człowiek potrafił się jednak bawić. Podobno. Chociaż moja zabawa w wigilię, do której piję (sic!), ograniczała się do powiedzenia wszystkim na imprezie ponurego "siemka" i zabunkrowania się pod biurkiem w pokoju kolegi z butelką czy dwiema czegoś, co ktoś, kiedyś, nieopacznie nazwał winem. Ale to, co zdawało się być kolejną standardową imprezą młodzieżową, gdzie wszyscy spotykają się tylko po to, aby móc się obgadywać nawzajem, będąc w tym samym pomieszczeniu, dość nieoczekiwanie przybrało rozmiar jednej, a właściwie dwóch życiowych katastrof oraz jednej pary zasikanych ze śmiechu majtek. Moich majtek. A majtek ze śmiechu nie zasikałem od tamtej pory jeszcze przez parę lat, do momentu, w którym na 18stce kilka lat młodszego kolegi, jubilat wpadł rano do pokoju, wrzeszcząc wniebogłosy, że to była najlepsza impreza w jego życiu, że ma najlepszych ziomali na dzielni i aby pokazać, że nie kłamie i mówi całkiem poważnie, w geście triumfu nad życiem i niepełnoletnością, wymachiwał rozdzielonymi przez ściśnięte w wąską linię majtki jądrami, ucząc przy okazji wszystkich gości płci obojga, czym są "Oczy Ważki", a mnie nie tylko budząc, ale i powodując niemożliwy do opanowania potok łez i moczu, wsiąkających z czasem w pościel, wraz z resztkami godności. Powracając jednak do podbiurkowej nory, w której postanowiłem spędzić wieczór, byłem bliski końca pierwszej butelki i dojścia do wniosku, że chyba lepiej jednak będzie, jak wrócę do domu, bo może starzy się martwią czy coś w ten deseń. I gdy już zamierzałem zacząć się gramolić z podłogi, drzwi do pokoju otworzyły się a do środka wpadła uchahana parka i zaczęła robić to, co każda uchahana parka w takim czy innym wieku, będąc pod wpływem, zwykła robić. Kompletnie nieświadomi mojej obecności znaleźli ustronne miejsce na łóżku tego, jak im się zdawało opuszczonego, pokoju i postanowili nacieszyć się swoją cielesnością i brakiem zobowiązań w postaci dzieci, kredytu, pracy i świadomości, czym jest życie. Nie chciałbym się specjalnie rozwodzić nad kwestiami, mogącymi naruszyć prywatność kogokolwiek, więc po prostu powiem, że sprawy potoczyły się dość szybko i, nim się zorientowałem, wyglądały dość dosadnie. I w tym momencie, coś wyraźnie poszło nie tak, albowiem z dotychczasowego zewu dyszeń, mlaśnięć i chichotów nie zostało nic. Chwila koncentracji poprzedzona głębokim westchnięciem i cisza, która ociekała wręcz konsterną. Pomruk niezadowolenia poprzedził zapalenie lampki, które z kolei poprzedzało bardzo przekonane i chyba głośniejsze, niż planowano "O KURWA". Komentarz jakże trafny wobec zaistniałej sytuacji wynikłej z tego, że, jakby to delikatnie ująć, zajączek wskoczył do nieswojej norki. Do norki, która okazała się nie być norką, lecz szambem, wobec czego wyszedł z niej w dość opłakanym stanie. Całą sytuacje można było naturalnie przyjąć z godnością. Można było, gdyby się było choć odrobinę trzeźwym. Oni nie byli, wobec czego, w związku z zaistniałymi okolicznościami, on postanowił uzewnętrznić swój smutek i to wprost na nią, w odpowiedzi na co, ona poszła w jego ślady. Oboje utytłani już w owym uzewnętrznieniu zaczęli płakać, a ja, dławiąc ze śmiechu, potykając o własne nogi i sikając w majty, wyskoczyłem z flaszką w jednym ręku i życząc im wesołych świąt, wybiegłem czym prędzej z pokoju, bojąc się, już nie tego że się zasikam, co że się udławię. Ze śmiechu. Kolejne dwie godziny spędziłem w wannie, otoczony przyjaznymi twarzami, które próbowały dowiedzieć się, co doprowadziło mnie do takiego, dość dosłownie, opłakanego stanu. Niestety nie bardzo byłem w stanie złożyć choćby jedno składne zdanie z powodu nawracających średnio co kilkanaście sekund ataków histerycznego śmiechu. Nie pamiętam w końcu czy komukolwiek wtedy na miejscu cokolwiek udało mi się wytłumaczyć. Wiem tylko, że kochankowie wymknęli się po angielsku i nikt nie wiedział dlaczego. Z czasem jednak wiedzieli wszyscy.

A w sumie to nie powinienem się z nich śmiać, bo uzewnętrznianie się, także na osoby nam przyjazne czy miłe, nie jest czymś czego sam bym kiedyś nie praktykował. I wcale nie chodzi mi o opowiadaną przez najróżniejsze osoby przy najróżniejszych okazjach, historię o tym, jak to ucząc się legendarnej gry w "Barana" po raz pierwszy w życiu, nauczyłem się jej tak dobrze, że potem, w pięknej scenerii jeziora Ińskiego ("Gdzie smutne raki, do tej pory podnoszą swoje odwłoki do nieba" jak głosiła tablica informacyjna) zwracałem obiad pod nogi swojego senseia, stwierdzając przy okazji smutno, że "kurwa, a takie dobre spaghetti było". Nie. Rzecz działa się, jak się zapewne domyślacie, w dzień imienin Sylwestra, który to dzień, wraz z ówczesnymi kompanami (niech ich imiona zginą w zapomnieniu) świętowałem w jakiejś przeokrutnie zabitej dechami podwarszawskiej wiosce, gdzie dojechać się dało chyba jedynie pociągiem i zabierało to tyle czasu, że jak sobie o tym teraz pomyślę, to dochodzę do wniosku, że nie pod Warszawą owa wieś musiała się znajdować ale raczej gdzieś pod Poznaniem. Enyłej, imprezę mógłbym opisać jednym słowem (i nie byłoby to "wybornie") i na tym poprzestać. Mógłbym, ale tego nie zrobię, bo niewiele z niej pamiętam i swoją opinię opieram jedynie na przekazach ustnych i pisemnych.

Ale od początku. Na imprezę jechaliśmy pół dnia. Kompletnie trzeźwi. Prowadził nas kolega, który przy minięciu na szosie grupki dresiarzy zażartował, że "ale by śmiesznie było, jakby oni szli na tą samą imprezę, nie?" Śmiesznie w cholerę, bo jak okazało się dwie przecznice dalej, mimo, że szli okrężną drogą, to owszem, ich cel podróży był ten sam. Pod furtką wymieniliśmy się podejrzliwymi spojrzeniami i uprzejmościami pokroju "Pan dzwoni pierwszy" "A nie, bo pan" i dalej w tym duchu. Ową wymianę zdań, będącą w rzeczywistości próbą cierpliwości, przerwała dopiero gospodyni, której zarys pojawił się na balkonie. Zarys ten był na tyle zachęcający, że prawie stratowaliśmy się nawzajem, próbując w około dwudziestu chłopa przecisnąć się przez jedną wąską furtkę. Jęk rozczarowania, gdy weszliśmy do domu, było słychać chyba w każdym zakątku kraju. Natura bowiem, w swej nieskończonej mądrości, postanowiła dać jej figurę bogini i na tym zasadniczo zakończyć swoją pracę, do reszty niezbyt się przykładając. Peszek. Ale były też koleżanki. Jedna, o dźwięcznej ksywce "Predator", co zasadniczo mówiło więcej, niż powinniście wiedzieć, a co kólega, co to zastany został z owym kosmitą w niedwuznacznej sytuacji nad ranem, tłumaczył jako zupełne nieporozumienie w doborze pseudonimów. Do tej pory zresztą się tłumaczy. Za każdym razem inaczej. Nieważne. Nieporozumienie to wystąpiło chyba między jej rodzicami. Ale do rzeczy, to znaczy do mnie. Zanim zaległem pomiędzy kanapą a stolikiem, stanowiąc podpórkę pod nogi dla grupy zarówno moich przyjaciół, jak i kompletnie nieznanych mi osób, zdążyłem pobić wszelkie rekordy, swoje własne i cudze zapewne też, w liczbie rodzajów i ilości spożytego alkoholu. Do tej pory jednak pewien jestem, że wszystkiemu winien był ten tradycyjny kieliszek szampana o dwunastej. Wiadomo przecież, że tradycja zdrowiu szkodzi, bo to stek nieporozumień i zabobonów i nikt przy zdrowych zmysłach nie powinien ich praktykować. No ale to byłem ja, lat osiemnaście. Wracająć do meritum - nie wiem ile wypiłem, ale słowa "bardzo" i "dużo" jako tako oddają istotę rzeczy. Przed, wspominanym wcześniej, popularnym "zgonem", zdążyłem, stercząc na balkonie przy minus dwudziestu, w dziurawych dżinsach (BO ROCK'N ROLL!) i t-shircie bez rękawów (BO METAL!), wypalić dwie paczki szlugów (bo jebać zdrowy tryb życia, które przecież całe jeszcze przede mną) w około trzydzieści minut, co, jestem tego pewien, również było jakimś rekordem. Podczas tego maratonu jaracza doprowadziłem zresztą do dość zabawnego nieporozumienia, wywołanego przez rzut garncem pełnym bigosu w bliżej nieokreślonym kierunku, ale z metą na masce jakiegoś podjeżdżającego właśnie pod posesję auta. Ponieważ w naszym towarzystwie istniała taka osobistość, co to zwana była pieszczotliwie "Kubłem", ktoś szybko od: "Parówa wyrzucił gar z bigosem przez balkon!" poprzez "Parówa wyrzucił wiadro z bigosem przez okno" doszedł do "EJ KURWA! KTOŚ WYJEBAŁ KUBŁA PRZEZ OKNO!". Kubła naturalnie na tej imprezie nawet nie było. Bo Kubła zasadniczo nikt nie lubił, więc nie wiem nawet, czemu miałby to być news z gatunku tych oskarżycielskich. Ów samochód, w którego rzuciłem bogu ducha winnym garnkiem/kubłem, okazał się natomiast należeć do składających niezapowiedzianą wizytę rodzicieli gospodyni. Jedno z nich zresztą, mianowicie szanowna mateczka, w magiczny sposób pojawiło się nagle w drzwiach wejściowych, dokładnie naprzeciw miejsca, gdzie akurat stałem i nie zdążyło nic powiedzieć nawet, kiedy ja, w reakcji tyle automatycznej, co logicznej (opartej na prostym równaniu: ktoś starszy niż 30 lat? Udawaj trzeźwego!) wyprostowałem się i najpierw wyrzuciłem z siebie: "JA NIC NIE PIŁEM" a zaraz potem, całkiem obfitego pawia, wprost na buty szanownej gospodyni. No i w tym miejscu nastąpił zgon.

Zgon, podczas którego robiono rzeczy, o których wspomniałem wcześniej, a także o których nie wspomniałem i nie wspomnę, bo albo nie chcę, albo nie pamiętam, albo w ogóle nie zostałem o nich poinformowany dla dobra samych informujących. Fakt jest jednak taki, że obudziłem się, leżąc a podłodze, dzięki uprzejmym kopom pod żebra rozdawanym przez matulkę naszej gospodyni, która przy okazji wrzeszczała coś co brzmiało jak "Kto to kurwa teraz posprząta?!". Nie wiedziałem, o co chodzi, więc wstałem, przełożyłem nogę przez kolegę współdzielącego podłogę z Predatorem i udałem się do łazienki gdzie nastąpiło olśnienie. Olśnienie dotyczące wszystkiego co się działo zeszłej nocy, a co znalazło odwzorowanie w dokładnie, co do centymetra, zahaftowanych ścianach i podłodze ubikacji. Graliście kiedyś w taką bardzo starą grę, co to się nazywała "Phantasmagoria" i choć dziś byłaby komedią, to w swoich czasach była horrorem. I tam było takie pomieszczenie zrobione z ludzkich wnętrzności. No. To tutaj było już blisko. Jak miałem się dowiedzieć jakiś tydzień później, było to wyłącznie i w całości moje dzieło.

Ja już nie płaczę, że nie mam krejzi świąt czy sylwestra. Ja już po prostu nie piję.

poniedziałek, 23 grudnia 2013

Wietnam

Bywa, łamane na: zdarza się, tak, że ktoś mnie z kimś pomyli. Zdarza mi się być wziętym za kloszarda, bezdomnego, czy brudnego pijaczynę, co, zapewne, ma jakiś związek z moim niepodstemplowanym statusem doktoranta. Zdarzają się też milsze pomyłki czy skojarzenia z ludźmi wielkiej sławy lub zasług. Podobno ktoś kiedyś wziął mnie za Olafa Lubaszenkę. Od tamtej pory jednak wziąłem się ostro za siebie i wydarzające się pomyłki są już raczej na moją korzyść.

Mimo tego, nader często mylony jestem natomiast z "panem, który tu pracuje". Gdziekolwiek akurat owe "tu" się znajduje. Po prostu wyglądam na tutejszego. Czasem jednak na tutejszego wyglądać mi dość ciężko.

Zdarzyło się raz tak, że trzeba było zamienić parówki i kabanosy na ryż i sajgonki i przyjąć zlecenie tajnej misji, której celu nie mogę wam wyjawić, gdyż, albowiem i ponieważ, co na pewno was zaskoczy, była ona tajna. Zwać ją będziemy więc dla uproszczenia Tajną Misją z liter dużych, aby jasne i zrozumiałe było, także dla tych czytelników z doktoratem, który, jak wiadomo, powoduje trwałe zmiany w mózgu, że mówimy o tej konkretnej Tajnej Misji.

Mniejsza jednak o misję, gdyż nie o niej będziemy mówić. Choćby dlatego, że nie możemy. Bo jest tajna. W końcu jest Tajną Misją.

Więc tak: Wietnam. Tak. Gorąco, komary, zapach napalmu o poranku. Te sprawy. Good morning, uszanowanko i w ogóle. Jak jest, każdy wie, bo widział na filmach w pudle albo kinie nawet, jak bogatym jest. A jak nie wie, to niech obejrzy, to się dowie. Zobaczyć te kilka tytułów, obejrzeć wszystkie sezony M*A*S*H, który niby w Korei ale i tak wszyscy wiedzą, że jednak tak jakby nie do końca, ale nikomu to nie przeszkadza bo kto to tam odróżni, i wszystko stanie się wiadome i nie trzeba będzie jechać. Nie ma po co. Serio.

Co do rozróżniania zresztą, bo o tym tu miało być przecież, to jak jest u nich z ludźmi to wiadomo - nisko, żółto i skośnie. Zasadniczo masa. Nierozróżnialna, niezapamiętywalna, egzotycznie taka sama, masa. I dokładnie tak samo to działa w drugą stronę jak mniemam. Tylko że ja tam sam jeden jak ten palec, za bardzo nie mam z kim się zlewać. Nie mogąc się zlewać z teraźniejszością, pozostało mi zlewanie się ze tubylczymi wspomnieniami.

Któregoś dnia, po dniu pełnym pracy i wrażeń, czyli typowym dniu na Tajnej Misji, stwierdziłem, że można by uskutecznić, wzorem młodzieży, jakiś klabing. Pewien problem mógł stanowić jednak brak klubów do owego klabingu odbycia. Wietnam to nie przelewki. Po dwugodzinnym spacerze, który zabił we mnie jakąkolwiek chęć zabawy, udało się. Znalazłem klub. Dwa nawet i to jeden obok drugiego. Szał normalnie i zagłębie jak na Mazowieckiej.

Wchodzę więc do pierwszej z knajp. Piwko. Zimne. Byle nie lane, bo ameby. Boże, jak dobrze. Po odzyskaniu ostrości widzenia, bo, jak wiadomo, zimne piwko wyostrza zmysły, zauważyłem, że w barze znajduje się dużo hostess. Każda z nich nosiła sukienkę w jednolitym kolorze, innym od pozostałych. Każda z nich, miała także plakietkę imienną, na której jednak, zamiast imienia, znajdowała się nazwa piwa. W pewnym momencie podszedł do mnie Bitburger i zaczął zagajać. Rozejrzawszy się, szybko dotarło do mnie, że stoliki zasiedziane są przez podobnych mi, to znaczy białych, mężczyzn, a hostessy nie robią do końca tego, czego od hostess by się oczekiwało. To znaczy, wierzę, że wielu moich rodaków będąc nie tylko tutaj, ale i u siebie na miejscu, tego by właśnie od hostess oczekiwało, ale zasadniczo to nie wpisuje się to w zwyczajowy zakres ich obowiązków. Przynajmniej z tego, co mi wiadomo.

No więc posiedziałem, pagawariwali i,ponieważ byłem przecież jednak  na klabingu, podziękowałem miłej pani, która nie rozumiała ani słowa wypowiadanego przeze mnie w którymkolwiek ze znanych mi języków, za towarzyszenie mi przy piwku i udałem się w dalszą drogę. W końcu byłem w nastroju imprezowym.

Aby dostać się do kolejnego baru musiałem przejść przez drogę. Brzmi prosto ale jest nieco bardziej skomplikowane, niż się wydaje.

Zasady ruchu drogowego w Wietnamie są okrutnie proste. To znaczy: okrutne i proste. Jeśli chcesz skręcić - trąb. Jeśli chcesz wyprzedzić - trąb. Jeśli chcesz włączyć się do ruchu - trąb, aż cię wpuszczą. Jeśli chcesz się z kimś przywitać - trąbisz. Jeśli chcesz kogoś opierdolić - trąbisz. A jeśli ci się po prostu nudzi - zawsze możesz zatrąbić. Pamiętaj - kierunkowskaz to ozdoba. Jakiekolwiek światła, niezależnie od pory dnia i nocy, to bzdurny wymysł europejskich designerów. Samochód to zło konieczne, więc trzeba go zminimalizować do rozmiarów niezbędnych, w postaci ISUZU. Ciężarowego oczywiście. Jeśli kiedykolwiek wydawało Ci się, że istnieje coś takiego jak ulica jednokierunkowa, to się grubo pomyliłeś. Wiadome bowiem jest, że każda ulica może mieć co najmniej cztery kierunki. To całkowicie naturalne i jeśli nie potrafisz się z tym pogodzić, to nie powinieneś brać udziału w ruchu drogowym. Musiałbyś jednak wtedy stać jak kołek do końca swych dni, gdyż pieszy również jest częścią ruchu drogowego, o ile kiedykolwiek mogłeś pomyśleć, że tak nie jest. Sygnalizacja drogowa to niepotrzebny bajer, a pasy wymysł jakiegoś schizofrenika, więc chodzi się jak się chce, gdzie się chce i byle szybciej, zanim ktoś ci przejedzie po stopach. Klasyczne stanięcie na środku i wrzaśnięcie "CO JEST, KURWA, SAJGON?!" nie wchodzi w rachubę, po pierwsze dlatego że to Hanoi, a po drugie zanim pierwsza głoska zdąży na dobre wybrzmieć, prawdopodobnie będziesz już wieziony chujwiegdzie przez natarczywego taksówkarza na skuterku, który widząc, że najwyraźniej nie wiesz, co ze sobą zrobić, posadzi cię na swój jednoślad i zawiezie tam, gdzie będziesz chciał. Istnieje jednak spore, jakieś 99% prawdopodobieńśtwo, iż nie zrozumie tego, co do niego mówisz i gdzie chcesz jechać. Z braku laku więc, zawiezie cię gdziebądź, bylebyś zapłacił.

Bądź co bądź, na drugą stronę ulicy dotarłem. W klubie było pustawo, okropnie głośno i niebiesko. Usiadłem przy barze i zamówiłem piwko. Drugie. Prawdziwe imprezowe szaleństwo. Siedzę se tak, siedzę, aż w końcu zagadał do mnie barman. Typowa gadka szmatka w Wietnamie, którą odbyć trzeba z co drugim osobnikiem na ulicy i nie tylko. Masaż? Nie, dziękuje. Kobiety? Nie, dziękuje. Chłopcy? Nie. To może podwieźć? Nie, dziękuje. Narkotyki? Dziękuje, mam swoje. Standard. Do barmana dociera w końcu, że nie skorzystam z żadnej z tysiąca oferowanych mi usług i towarów, więc przechodzi do bardziej swojskiej gadki szmatki. Z racji kontekstu, będę cytował z angielska:

- What are you doing here?
- Drinkin' beer.
- Nooo.. wat are you doin' in Vietnam!

Nie mogłem naturalnie odpowiedzieć, że jestem na Tajnej Misji. To by mogło narazić ją na utratę tajności.

- Oh. Nuthin' special. I'm a translator.
- Wat??
- A translator!
- Waaat?!
- A-TRANS-LATOR!
- WAT? Transporter?!?!
- T-R-A-N-S-L-A-T-O-R-!
- YEZ TRANSPORTER! AJNIUŁYT! HEJ EWRIBADY ITZ JASON STATHAM!

Kolejne pół godziny spędziłem na rozdawaniu autografów. Tajność misji szlag trafił.



niedziela, 15 grudnia 2013

Gosia

Os. Ruda, Miasto Stołeczne Warszawa. Cicha noc brzegi rwie czy jakoś tak. Dzień absurdów wydawał się być zakończony rozmową w windzie, gdzieś między drugim a szóstym piętrem, na temat zużywania się bieżnika opon w wózkach dziecięcych. "Panie, ja na letnich trzy sezony przejeździłem!". Z wrażenia ominąłem swój przystanek i musiałem nadrabiać schodami. 

Jako autochton wiem, że należy spodziewać się wszystkiego, ale tego, co wydarzyło się nocą, jakoś jednak nie przewidziałem. Gdy niewinnie i nieświadomie kolejnych wydarzeń przykładałem już błogo głowę do poduszki, zamykałem oczy i odpływałem, wyjątkowo bez środków wspomagających, pierwszy raz ze stanu pół-omdlenia wyrwał mnie tubalny okrzyk: "GOSIA!!! GOSIA!!". Upewniwszy się, że krzyczący mimo pierwszego wrażenia i piętnastego piętra, nie znajduje się w odległości zdolnej nadwyrężyć mój komfort psychiczny, próbowałem dalej usnąć. I znów, gdy osuwałem się powoli w strefę spokoju i komfortu, dociera do mnie nie mniej gromkie: "GOSIA!!! GOSIA!!!". Cała sytuacja miała miejsce jeszcze kilka razy, aż zdecydowałem się spojrzeć na zegarek. Gdy się kładłem, była 23:00. Teraz telefon pokazał mi 3:37. I znów: "GOSIA!!! GOSIA!!!". Już trochę zmęczone, już trochę zdarte, ale nie mniej przekonujące. Dla lepszego efektu z dodanym "CHODŹ TU!!". Wiedziałem, że w domu nic nie poradzę. Zrobić mogłem jedno. Wsunąłem kuboty, zarzuciłem płaszcz, zapaliłem kiepa. Zjeżdżam windą. Otwieram drzwi na zewnątrz i zawracam, bo nie mamy jednak czerwca i trochę żem przeszarżował. Powtarzam całą operację jeszcze raz. Tym razem w czapce. Po dworzu niesie się niezmiennie "GOSIA!!! GOSIA!!!". Zawsze dwa razy. Nigdy raz, nigdy trzy. Jak zaklęcie. Odnajduje źródło i widzę, że to ten z jedenastego. Niech to szlag, duży jest.

I kiedy ja już się zbliżam do sąsiada z wyimaginowanym kijem/siekierą/dowolnym ostrym narzędziem mogącym zadać ból i cierpienie na odległość ciosu, ten odwraca się do mnie, jakby cały czas wiedział, nie tylko, że się zbliżam, ale i kim jestem i zachwiawszy się lekko przy tym trudnym, jak na tę porę i ten stan, manewrze, cichym, spokojnym, w ogóle nie zaskoczonym głosem mówi: 

- Bo widzisz... Jamnik to jest najnieposłuszniejszy ze wszystkich psów. Mogłem kupić na przykład boksera. - i, po chwili, trochę jakby zastanowienia, trochę przyśnięcia, dodaje już głośniej - O! Bokser. To jest myśl. GOSIA! DO NOGI! GOSIA!

poniedziałek, 9 grudnia 2013

Blizna

Ludzie często mnie pytają: "Skąd masz tę super seksowną bliznę nad prawym okiem, Parówo?" A nawet jeśli tego nie robią, to wiem, że bardzo by chcieli i to dokładnie tymi słowy, gdyby tylko ową bliznę dostrzegli.

To nie jest tak, że jej tam nie ma. Bo jest, tylko że z czasem się zagoiła, zarosła brwią i nie jest nazbyt widoczna. Chyba, że się poważnie zmarszczę. Ale nadal bardzo sexy. Bardzo.

Gdyby wspomniane pytanie jednak padło, nie do końca bym wiedział, jak powinienem na nie odpowiedzieć. Pewny jestem za to, że standardowe zarumienienie się i rzucenie głupawym "Pff... weź przestań!" mogłoby nie załatwić sprawy. I trochę nawet chciałbym opowiedzieć tę historię, gdyż albowiem i ponieważ, jestem zdania, że jest ona historią niezwykle zabawną. Problem stanowi natomiast fakt, że jest jednocześnie historią nie przedstawiającą mnie w do końca korzystnym świetle. Zawsze, gdy już muszę ją opowiedzieć, bo, na przykład, z przyczyn naturalnych dla pór weekendowo-późnych, rozwiązał mi się nie tylko krawat; albo bycie duszą towarzystwa, czyli wewnętrzna i nieustępliwa potrzeba rozbawienia najbliższego otoczenia, są warte więcej, niż poczucie własnej godności, zatracane niejednokrotnie choćby w takiej jak ta historiach.

Czy byliście kiedyś w Iławie? Ja byłem po wielokroć. I niczego nie żałuje. Jest to całkiem sympatyczne miejsce na oszałamiającą alkoholizację pod przykrywką "weekendu nad jeziorem", czy też jak w moim przypadku, ciężkiej harówy w postaci koncertu.

Proceder owej alkoholizacji należy przeprowadzać raczej pod chmurką, w miłych okolicznościach przyrody, bowiem w Iławie knajpy są dwie. A przynajmniej były, bo co do istnienia jednej z nich, o właściwościach magicznych, które powodowały zasypianie w każdej możliwej pozie, w każdym możliwym miejscu, od stołu bilardowego po toaletę, nie mam już pewności. Ale to w niej, pierwszy i ostatni raz, widziałem jak ktoś zasnął na stojąco i do tego chrapał. Tak, historia grania koncertów w Iławie zdecydowanie zachęcała do jej kontynuowania.

Przedstawione tutaj wydarzenia swój początek miały w tej ze wspomnianych knajp, która istnieje na pewno, a znajdującej się bezpośrednio nad jeziorem. Co nie odróżniało jej zbytnio zresztą od każdego innego budynku w tym mieście. Iława to nie jest miejsce mlekiem płynące. Ale miodem już owszem. Żołądkową Gorzką Miodową dokładniej rzecz ujmując. Wiedzieliśmy o tym wcześniej i nie mogę powiedzieć, że, niczym niczego nieświadome gołowąsy, przyjechaliśmy w nieznane, wykazując absolutny strach i zdziwienie. Nie. To była nasza trzecia czy czwarta wizyta i doskonale zdawaliśmy sobie sprawę, co nas czeka. Nie było więc specjalnego zaskoczenia, gdy ledwo wybrzmiał ostatni dźwięk koncertu, przed nami pojawiła się skrzynka zdradliwej trucizny. Nie mieliśmy planu zostawania na noc, a skrzynka nieporęczna i duża. Nie chcąc nikogo urazić, przy zachowaniu zasad o wzajemnym szacunku i gościnności, szybko uporaliśmy się z prezentem. Nie bez odcienia dumy wspomnę, że główny udział w poradzeniu sobie z problemem, miał autor, czyli ja.

Od tego momentu, dokładny przebieg wydarzeń jest znany mi jedynie z opowieści, gdyż ścieżki mojej świadomości rozbiegały się przez całą noc na boki, bynajmniej nie prowadząc niczego nieświadomej ofiary - mnie - do celu.

Pobudka na ostrym dyżurze w Działdowie. Kituś-bajduś, nocne pogaduchy z panem doktorem przy zszywaniu;

Doktor: Studiował Pan coś?
Ja: Tak, kulturoznawstwo. A Pan?
Doktor: Noooo... medycynę... i takie tam.

Ogólnie wesoło, wcale nie strasznie, mimo mijanych hektarów pól upstrzonych sikającą z łuku brwiowego krwią po drodze do szpitala w Działdowie, do którego z drogi na Warszawę trzeba było nie tylko odbić ale w ogóle zawrócić.

Otrzeźwiony załataniem, pytam więc ogółu przyjaźnie i beztrosko; "Co do jasnej kurwy!?" na co dowiaduje się jedynie, że, jak następuje:

"Stary, kurwa, siedzimy sobie w aucie, czekamy, bo ty żeś polazł w tą noc-deszcz-pobocze-ciemność, lać żeś polazł, choć myślelim, że rzygać raczej, i czekamy, a tu nagle, kurwa, jak coś nie jebło w auto, to my, kurwa, zawał, że "DZIK, KURWA", rozumiesz. Odsuwam drzwi busa, patrzę, a tam leżysz w rowie i krwawisz, brechtając się jakby cię pojebało, bo nic, kurwa, w tym śmiesznego nie było bynajmniej."

Dzik. Kurwa. Jak się kto pytał co to za blizna na czole, jak jeszcze ją było widać, to żem mówił, że "samochód mnie potrącił".


niedziela, 1 grudnia 2013

Siła

Od jakichś siedmiu bodajże lat uczęszczam na siłownię. Regularnie. Właściwszym jednak byłoby może powiedzieć, że uczęszczam na różne siłownie, gdyż w ciągu tego czasu było ich wiele. Było ich wiele, a jednak będąc na jednej, to tak, jakbym był na każdej innej. Wśród zapachu odmówionych sobie kebabów, posmaku odtrąconych batoników i widoku niespalonych pączków, dziwne sprzęty, dużo ciężarów, pot, łzy, czasem nawet krew. I radio ESKA. Playlista, niezależnie od odwiedzanej siłowni, jest zawsze taka sama, co sprawia, że gdy słyszy się potem puszczany w jej ramach utwór muzyczny w otoczeniu zgoła odmiennym, ma się nieodpartą chęć chwycić za pierwsze lepsze, byle cięższe, przedmioty i odliczać do dziesięciu albo pogonić za jakąś starszą panią objuczoną siatami z zakupami dopingując ją najgłośniej jak się umie okrzykami w stylu "DASZ RADĘ! DASZ RADĘ KURWA! CIŚNIJ! CIŚNIJ!!!" wierząc szczerze, że babina robi "spacer farmera". 

Towarzystwo w owych przybytkach, wbrew temu co się niektórym z was może wydawać, zawsze jest dość zróżnicowane. Od statusiałych byłych atletów, pojawiających się zawsze w parach i zawsze głośno wspominających swoje legendarne i, niestety, nieudokumentowane przez nikogo wyczyny sportowe, przerywane jękami bólu, zawodu i zranionej dumy przy próbie wyciśnięcia czterdziestu kilo na ławce, po osobników których można by i chyba powinno się w takim miejscu spodziewać, a którzy niekoniecznie stanowią obsługę lokalu. Przynajmniej nie tego, w którym akurat jesteśmy, bo niewykluczone, że wieczorem, przed klubem, znów przybijemy sobie piąteczkę, bądź może nawet poprosimy o asystenturę. 

Ale są też panie. Te wyciskające siódme poty godzinami na stepperach, nie odzywające się do nikogo słowem, w skupieniu próbujące podtrzymać oddech i inne funkcje życiowe, a także te, które przyszły na spacer i ploteczki z koleżanką, zajmując przy okazji dwie bieżnie, bo na dworze za zimno/za gorąco/brzydko/pada/Polska. 

Są długodystansowcy, spędzający przy przyrządach kilka godzin, sumiennie i dokładnie izolując każdy mięsień w swoim ciele, robiąc dwunastą serię jednego ćwiczenia i uniemożliwiając skorzystanie z maszyny czy hantli, przez co ty też, chcąc nie chcąc, zamieniasz się w gościa spędzającego pół dnia na siłowni, chociaż z niespecjalnie podobnym efektem. Są też szybkostrzałowcy. Dwadzieścia minut, pierwszy pot i ja już lecę, cześć, do zobaczenia, ale było, strzała, widzimy się jutro! 

Wśród tej całej garmażerii, dwóch jegomości. Nieprzesadnie spoconych, przesadnie zbudowanych. Ten większy stoi za ławką i asekuruje wyciskającego na oko 180 kilogramów kolegę. Ostatnie przeciągłe stęknięcie budzące skojarzenie z zarzynanym bawołem, szczęk metalu uderzającego o metal, wzdech. Dumny sportowiec wstaje, przegląda się w lustrze. Wtem! Kiedy ja właśnie zaczynam czuć starość, naciągając sobie coś podczas ćwiczeń pierwszy raz w dotychczasowej karierze, rzecz niespodziewana zostaje dostrzeżona; 

- Ty stary - ten który wstał zwraca się do asekuranta - a na chuj Ty te okulary nosisz? Soczewek nie masz? 

Myślałem, że mu jebnie. Ale nie. 

- Bo widzisz. W okularach to już nie jakiś pierwszy lepszy Dresiarz tylko Sportowiec Intelektualista. 

A mógł zabić.