poniedziałek, 23 grudnia 2013

Wietnam

Bywa, łamane na: zdarza się, tak, że ktoś mnie z kimś pomyli. Zdarza mi się być wziętym za kloszarda, bezdomnego, czy brudnego pijaczynę, co, zapewne, ma jakiś związek z moim niepodstemplowanym statusem doktoranta. Zdarzają się też milsze pomyłki czy skojarzenia z ludźmi wielkiej sławy lub zasług. Podobno ktoś kiedyś wziął mnie za Olafa Lubaszenkę. Od tamtej pory jednak wziąłem się ostro za siebie i wydarzające się pomyłki są już raczej na moją korzyść.

Mimo tego, nader często mylony jestem natomiast z "panem, który tu pracuje". Gdziekolwiek akurat owe "tu" się znajduje. Po prostu wyglądam na tutejszego. Czasem jednak na tutejszego wyglądać mi dość ciężko.

Zdarzyło się raz tak, że trzeba było zamienić parówki i kabanosy na ryż i sajgonki i przyjąć zlecenie tajnej misji, której celu nie mogę wam wyjawić, gdyż, albowiem i ponieważ, co na pewno was zaskoczy, była ona tajna. Zwać ją będziemy więc dla uproszczenia Tajną Misją z liter dużych, aby jasne i zrozumiałe było, także dla tych czytelników z doktoratem, który, jak wiadomo, powoduje trwałe zmiany w mózgu, że mówimy o tej konkretnej Tajnej Misji.

Mniejsza jednak o misję, gdyż nie o niej będziemy mówić. Choćby dlatego, że nie możemy. Bo jest tajna. W końcu jest Tajną Misją.

Więc tak: Wietnam. Tak. Gorąco, komary, zapach napalmu o poranku. Te sprawy. Good morning, uszanowanko i w ogóle. Jak jest, każdy wie, bo widział na filmach w pudle albo kinie nawet, jak bogatym jest. A jak nie wie, to niech obejrzy, to się dowie. Zobaczyć te kilka tytułów, obejrzeć wszystkie sezony M*A*S*H, który niby w Korei ale i tak wszyscy wiedzą, że jednak tak jakby nie do końca, ale nikomu to nie przeszkadza bo kto to tam odróżni, i wszystko stanie się wiadome i nie trzeba będzie jechać. Nie ma po co. Serio.

Co do rozróżniania zresztą, bo o tym tu miało być przecież, to jak jest u nich z ludźmi to wiadomo - nisko, żółto i skośnie. Zasadniczo masa. Nierozróżnialna, niezapamiętywalna, egzotycznie taka sama, masa. I dokładnie tak samo to działa w drugą stronę jak mniemam. Tylko że ja tam sam jeden jak ten palec, za bardzo nie mam z kim się zlewać. Nie mogąc się zlewać z teraźniejszością, pozostało mi zlewanie się ze tubylczymi wspomnieniami.

Któregoś dnia, po dniu pełnym pracy i wrażeń, czyli typowym dniu na Tajnej Misji, stwierdziłem, że można by uskutecznić, wzorem młodzieży, jakiś klabing. Pewien problem mógł stanowić jednak brak klubów do owego klabingu odbycia. Wietnam to nie przelewki. Po dwugodzinnym spacerze, który zabił we mnie jakąkolwiek chęć zabawy, udało się. Znalazłem klub. Dwa nawet i to jeden obok drugiego. Szał normalnie i zagłębie jak na Mazowieckiej.

Wchodzę więc do pierwszej z knajp. Piwko. Zimne. Byle nie lane, bo ameby. Boże, jak dobrze. Po odzyskaniu ostrości widzenia, bo, jak wiadomo, zimne piwko wyostrza zmysły, zauważyłem, że w barze znajduje się dużo hostess. Każda z nich nosiła sukienkę w jednolitym kolorze, innym od pozostałych. Każda z nich, miała także plakietkę imienną, na której jednak, zamiast imienia, znajdowała się nazwa piwa. W pewnym momencie podszedł do mnie Bitburger i zaczął zagajać. Rozejrzawszy się, szybko dotarło do mnie, że stoliki zasiedziane są przez podobnych mi, to znaczy białych, mężczyzn, a hostessy nie robią do końca tego, czego od hostess by się oczekiwało. To znaczy, wierzę, że wielu moich rodaków będąc nie tylko tutaj, ale i u siebie na miejscu, tego by właśnie od hostess oczekiwało, ale zasadniczo to nie wpisuje się to w zwyczajowy zakres ich obowiązków. Przynajmniej z tego, co mi wiadomo.

No więc posiedziałem, pagawariwali i,ponieważ byłem przecież jednak  na klabingu, podziękowałem miłej pani, która nie rozumiała ani słowa wypowiadanego przeze mnie w którymkolwiek ze znanych mi języków, za towarzyszenie mi przy piwku i udałem się w dalszą drogę. W końcu byłem w nastroju imprezowym.

Aby dostać się do kolejnego baru musiałem przejść przez drogę. Brzmi prosto ale jest nieco bardziej skomplikowane, niż się wydaje.

Zasady ruchu drogowego w Wietnamie są okrutnie proste. To znaczy: okrutne i proste. Jeśli chcesz skręcić - trąb. Jeśli chcesz wyprzedzić - trąb. Jeśli chcesz włączyć się do ruchu - trąb, aż cię wpuszczą. Jeśli chcesz się z kimś przywitać - trąbisz. Jeśli chcesz kogoś opierdolić - trąbisz. A jeśli ci się po prostu nudzi - zawsze możesz zatrąbić. Pamiętaj - kierunkowskaz to ozdoba. Jakiekolwiek światła, niezależnie od pory dnia i nocy, to bzdurny wymysł europejskich designerów. Samochód to zło konieczne, więc trzeba go zminimalizować do rozmiarów niezbędnych, w postaci ISUZU. Ciężarowego oczywiście. Jeśli kiedykolwiek wydawało Ci się, że istnieje coś takiego jak ulica jednokierunkowa, to się grubo pomyliłeś. Wiadome bowiem jest, że każda ulica może mieć co najmniej cztery kierunki. To całkowicie naturalne i jeśli nie potrafisz się z tym pogodzić, to nie powinieneś brać udziału w ruchu drogowym. Musiałbyś jednak wtedy stać jak kołek do końca swych dni, gdyż pieszy również jest częścią ruchu drogowego, o ile kiedykolwiek mogłeś pomyśleć, że tak nie jest. Sygnalizacja drogowa to niepotrzebny bajer, a pasy wymysł jakiegoś schizofrenika, więc chodzi się jak się chce, gdzie się chce i byle szybciej, zanim ktoś ci przejedzie po stopach. Klasyczne stanięcie na środku i wrzaśnięcie "CO JEST, KURWA, SAJGON?!" nie wchodzi w rachubę, po pierwsze dlatego że to Hanoi, a po drugie zanim pierwsza głoska zdąży na dobre wybrzmieć, prawdopodobnie będziesz już wieziony chujwiegdzie przez natarczywego taksówkarza na skuterku, który widząc, że najwyraźniej nie wiesz, co ze sobą zrobić, posadzi cię na swój jednoślad i zawiezie tam, gdzie będziesz chciał. Istnieje jednak spore, jakieś 99% prawdopodobieńśtwo, iż nie zrozumie tego, co do niego mówisz i gdzie chcesz jechać. Z braku laku więc, zawiezie cię gdziebądź, bylebyś zapłacił.

Bądź co bądź, na drugą stronę ulicy dotarłem. W klubie było pustawo, okropnie głośno i niebiesko. Usiadłem przy barze i zamówiłem piwko. Drugie. Prawdziwe imprezowe szaleństwo. Siedzę se tak, siedzę, aż w końcu zagadał do mnie barman. Typowa gadka szmatka w Wietnamie, którą odbyć trzeba z co drugim osobnikiem na ulicy i nie tylko. Masaż? Nie, dziękuje. Kobiety? Nie, dziękuje. Chłopcy? Nie. To może podwieźć? Nie, dziękuje. Narkotyki? Dziękuje, mam swoje. Standard. Do barmana dociera w końcu, że nie skorzystam z żadnej z tysiąca oferowanych mi usług i towarów, więc przechodzi do bardziej swojskiej gadki szmatki. Z racji kontekstu, będę cytował z angielska:

- What are you doing here?
- Drinkin' beer.
- Nooo.. wat are you doin' in Vietnam!

Nie mogłem naturalnie odpowiedzieć, że jestem na Tajnej Misji. To by mogło narazić ją na utratę tajności.

- Oh. Nuthin' special. I'm a translator.
- Wat??
- A translator!
- Waaat?!
- A-TRANS-LATOR!
- WAT? Transporter?!?!
- T-R-A-N-S-L-A-T-O-R-!
- YEZ TRANSPORTER! AJNIUŁYT! HEJ EWRIBADY ITZ JASON STATHAM!

Kolejne pół godziny spędziłem na rozdawaniu autografów. Tajność misji szlag trafił.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz