środa, 25 grudnia 2013

Opowieść Wigilijno-Sylwestrowa

Miała być Opowieść Wigilijna ale stwierdziłem, że będę hardcorem i zrobię opowieść wigilijno-sylwestrową, aby oszczędzić sobie pisania a wam czytania. Taki win-win.

Był taki rok, sam nie wiem który, i był taki grudzień, którego nie pamiętam właściwie w całości, poza kilkoma przebłyskami, dodatkowo okalanymi relacjami znajomych. Powód, dla którego tak, a nie inaczej, jest tyleż prosty, co oczywisty. Każdy miał kiedyś te osiemnaście lat. Miałem i ja, efektem czego dziś już do butelki mogę zaglądać okazyjnie, bo swoje wypiłem. Nieswoje zresztą też. Zażaleń jednak nie przyjmuję.

Zasadniczo powinienem ostrzec, więc czynię to niniejszym, że prezentowany materiał nie podległ żadnej cenzurze, choć prawdopodobnie powinien.


A! I obrazka też nie będzie. Bo nie wypada.

Największym szaleństwem ostatnich lat w okresie świąteczno-sylwestrowym było dla mnie odpowiednio, w kolejności chronologicznej, obalenie dwóch piw marki niegodnej zapamiętania przy Stawach Kellera w towarzystwie około trzydziestu innych osób, zajmujących zaledwie dwie ławeczki i polewających różne dziwne trunki z termosu. Grupki co chwile przekrzykującej się z grupką podobnych rozmiarów, zajmującą również dwie ławeczki, tyle, że po drugiej stronie stawu, co było sytuacją w równym stopniu sympatyczną, co kuriozalną i absurdalną, gdyż ani krzyki, ani picie nie miały właściwie żadnej konkretnej okazji, poza tą, że wypadł taki a nie inny dzień roku i, powstrzymajcie szok i niedowierzanie, wypada on co roku, więc trzeba to uczcić.

Drugim szaleństwem natomiast, w ramach innej okoliczności, przypadającej ostatniego dnia roku, nie wypicie ani kropli przez trzy czwarte doby, gdyż postanowiłem zabawić się w taksówkarza (za darmo!) i objeżdżać pobliskie miasta i wsie w celu zaliczenia co najmniej kilku imprez, z czego na absolutnie żadnej nie bawiłem się choć odrobinę szampańsko, wobec czego, gdy nastał już moment, gdy można było zakotwiczyć, musiałem nadganiać. Skończyło się to tym, że bardzo szybko poszedłem spać, po czym, mimo ciężkich warunków do śnienia snem spokojnego, obudziłem się całkowicie trzeźwy. Co, ku uciesze bardziej gawiedzi, niż mojej, spowodowało, że dalej mogłem robić za szofera.

Ale kiedyś człowiek potrafił się jednak bawić. Podobno. Chociaż moja zabawa w wigilię, do której piję (sic!), ograniczała się do powiedzenia wszystkim na imprezie ponurego "siemka" i zabunkrowania się pod biurkiem w pokoju kolegi z butelką czy dwiema czegoś, co ktoś, kiedyś, nieopacznie nazwał winem. Ale to, co zdawało się być kolejną standardową imprezą młodzieżową, gdzie wszyscy spotykają się tylko po to, aby móc się obgadywać nawzajem, będąc w tym samym pomieszczeniu, dość nieoczekiwanie przybrało rozmiar jednej, a właściwie dwóch życiowych katastrof oraz jednej pary zasikanych ze śmiechu majtek. Moich majtek. A majtek ze śmiechu nie zasikałem od tamtej pory jeszcze przez parę lat, do momentu, w którym na 18stce kilka lat młodszego kolegi, jubilat wpadł rano do pokoju, wrzeszcząc wniebogłosy, że to była najlepsza impreza w jego życiu, że ma najlepszych ziomali na dzielni i aby pokazać, że nie kłamie i mówi całkiem poważnie, w geście triumfu nad życiem i niepełnoletnością, wymachiwał rozdzielonymi przez ściśnięte w wąską linię majtki jądrami, ucząc przy okazji wszystkich gości płci obojga, czym są "Oczy Ważki", a mnie nie tylko budząc, ale i powodując niemożliwy do opanowania potok łez i moczu, wsiąkających z czasem w pościel, wraz z resztkami godności. Powracając jednak do podbiurkowej nory, w której postanowiłem spędzić wieczór, byłem bliski końca pierwszej butelki i dojścia do wniosku, że chyba lepiej jednak będzie, jak wrócę do domu, bo może starzy się martwią czy coś w ten deseń. I gdy już zamierzałem zacząć się gramolić z podłogi, drzwi do pokoju otworzyły się a do środka wpadła uchahana parka i zaczęła robić to, co każda uchahana parka w takim czy innym wieku, będąc pod wpływem, zwykła robić. Kompletnie nieświadomi mojej obecności znaleźli ustronne miejsce na łóżku tego, jak im się zdawało opuszczonego, pokoju i postanowili nacieszyć się swoją cielesnością i brakiem zobowiązań w postaci dzieci, kredytu, pracy i świadomości, czym jest życie. Nie chciałbym się specjalnie rozwodzić nad kwestiami, mogącymi naruszyć prywatność kogokolwiek, więc po prostu powiem, że sprawy potoczyły się dość szybko i, nim się zorientowałem, wyglądały dość dosadnie. I w tym momencie, coś wyraźnie poszło nie tak, albowiem z dotychczasowego zewu dyszeń, mlaśnięć i chichotów nie zostało nic. Chwila koncentracji poprzedzona głębokim westchnięciem i cisza, która ociekała wręcz konsterną. Pomruk niezadowolenia poprzedził zapalenie lampki, które z kolei poprzedzało bardzo przekonane i chyba głośniejsze, niż planowano "O KURWA". Komentarz jakże trafny wobec zaistniałej sytuacji wynikłej z tego, że, jakby to delikatnie ująć, zajączek wskoczył do nieswojej norki. Do norki, która okazała się nie być norką, lecz szambem, wobec czego wyszedł z niej w dość opłakanym stanie. Całą sytuacje można było naturalnie przyjąć z godnością. Można było, gdyby się było choć odrobinę trzeźwym. Oni nie byli, wobec czego, w związku z zaistniałymi okolicznościami, on postanowił uzewnętrznić swój smutek i to wprost na nią, w odpowiedzi na co, ona poszła w jego ślady. Oboje utytłani już w owym uzewnętrznieniu zaczęli płakać, a ja, dławiąc ze śmiechu, potykając o własne nogi i sikając w majty, wyskoczyłem z flaszką w jednym ręku i życząc im wesołych świąt, wybiegłem czym prędzej z pokoju, bojąc się, już nie tego że się zasikam, co że się udławię. Ze śmiechu. Kolejne dwie godziny spędziłem w wannie, otoczony przyjaznymi twarzami, które próbowały dowiedzieć się, co doprowadziło mnie do takiego, dość dosłownie, opłakanego stanu. Niestety nie bardzo byłem w stanie złożyć choćby jedno składne zdanie z powodu nawracających średnio co kilkanaście sekund ataków histerycznego śmiechu. Nie pamiętam w końcu czy komukolwiek wtedy na miejscu cokolwiek udało mi się wytłumaczyć. Wiem tylko, że kochankowie wymknęli się po angielsku i nikt nie wiedział dlaczego. Z czasem jednak wiedzieli wszyscy.

A w sumie to nie powinienem się z nich śmiać, bo uzewnętrznianie się, także na osoby nam przyjazne czy miłe, nie jest czymś czego sam bym kiedyś nie praktykował. I wcale nie chodzi mi o opowiadaną przez najróżniejsze osoby przy najróżniejszych okazjach, historię o tym, jak to ucząc się legendarnej gry w "Barana" po raz pierwszy w życiu, nauczyłem się jej tak dobrze, że potem, w pięknej scenerii jeziora Ińskiego ("Gdzie smutne raki, do tej pory podnoszą swoje odwłoki do nieba" jak głosiła tablica informacyjna) zwracałem obiad pod nogi swojego senseia, stwierdzając przy okazji smutno, że "kurwa, a takie dobre spaghetti było". Nie. Rzecz działa się, jak się zapewne domyślacie, w dzień imienin Sylwestra, który to dzień, wraz z ówczesnymi kompanami (niech ich imiona zginą w zapomnieniu) świętowałem w jakiejś przeokrutnie zabitej dechami podwarszawskiej wiosce, gdzie dojechać się dało chyba jedynie pociągiem i zabierało to tyle czasu, że jak sobie o tym teraz pomyślę, to dochodzę do wniosku, że nie pod Warszawą owa wieś musiała się znajdować ale raczej gdzieś pod Poznaniem. Enyłej, imprezę mógłbym opisać jednym słowem (i nie byłoby to "wybornie") i na tym poprzestać. Mógłbym, ale tego nie zrobię, bo niewiele z niej pamiętam i swoją opinię opieram jedynie na przekazach ustnych i pisemnych.

Ale od początku. Na imprezę jechaliśmy pół dnia. Kompletnie trzeźwi. Prowadził nas kolega, który przy minięciu na szosie grupki dresiarzy zażartował, że "ale by śmiesznie było, jakby oni szli na tą samą imprezę, nie?" Śmiesznie w cholerę, bo jak okazało się dwie przecznice dalej, mimo, że szli okrężną drogą, to owszem, ich cel podróży był ten sam. Pod furtką wymieniliśmy się podejrzliwymi spojrzeniami i uprzejmościami pokroju "Pan dzwoni pierwszy" "A nie, bo pan" i dalej w tym duchu. Ową wymianę zdań, będącą w rzeczywistości próbą cierpliwości, przerwała dopiero gospodyni, której zarys pojawił się na balkonie. Zarys ten był na tyle zachęcający, że prawie stratowaliśmy się nawzajem, próbując w około dwudziestu chłopa przecisnąć się przez jedną wąską furtkę. Jęk rozczarowania, gdy weszliśmy do domu, było słychać chyba w każdym zakątku kraju. Natura bowiem, w swej nieskończonej mądrości, postanowiła dać jej figurę bogini i na tym zasadniczo zakończyć swoją pracę, do reszty niezbyt się przykładając. Peszek. Ale były też koleżanki. Jedna, o dźwięcznej ksywce "Predator", co zasadniczo mówiło więcej, niż powinniście wiedzieć, a co kólega, co to zastany został z owym kosmitą w niedwuznacznej sytuacji nad ranem, tłumaczył jako zupełne nieporozumienie w doborze pseudonimów. Do tej pory zresztą się tłumaczy. Za każdym razem inaczej. Nieważne. Nieporozumienie to wystąpiło chyba między jej rodzicami. Ale do rzeczy, to znaczy do mnie. Zanim zaległem pomiędzy kanapą a stolikiem, stanowiąc podpórkę pod nogi dla grupy zarówno moich przyjaciół, jak i kompletnie nieznanych mi osób, zdążyłem pobić wszelkie rekordy, swoje własne i cudze zapewne też, w liczbie rodzajów i ilości spożytego alkoholu. Do tej pory jednak pewien jestem, że wszystkiemu winien był ten tradycyjny kieliszek szampana o dwunastej. Wiadomo przecież, że tradycja zdrowiu szkodzi, bo to stek nieporozumień i zabobonów i nikt przy zdrowych zmysłach nie powinien ich praktykować. No ale to byłem ja, lat osiemnaście. Wracająć do meritum - nie wiem ile wypiłem, ale słowa "bardzo" i "dużo" jako tako oddają istotę rzeczy. Przed, wspominanym wcześniej, popularnym "zgonem", zdążyłem, stercząc na balkonie przy minus dwudziestu, w dziurawych dżinsach (BO ROCK'N ROLL!) i t-shircie bez rękawów (BO METAL!), wypalić dwie paczki szlugów (bo jebać zdrowy tryb życia, które przecież całe jeszcze przede mną) w około trzydzieści minut, co, jestem tego pewien, również było jakimś rekordem. Podczas tego maratonu jaracza doprowadziłem zresztą do dość zabawnego nieporozumienia, wywołanego przez rzut garncem pełnym bigosu w bliżej nieokreślonym kierunku, ale z metą na masce jakiegoś podjeżdżającego właśnie pod posesję auta. Ponieważ w naszym towarzystwie istniała taka osobistość, co to zwana była pieszczotliwie "Kubłem", ktoś szybko od: "Parówa wyrzucił gar z bigosem przez balkon!" poprzez "Parówa wyrzucił wiadro z bigosem przez okno" doszedł do "EJ KURWA! KTOŚ WYJEBAŁ KUBŁA PRZEZ OKNO!". Kubła naturalnie na tej imprezie nawet nie było. Bo Kubła zasadniczo nikt nie lubił, więc nie wiem nawet, czemu miałby to być news z gatunku tych oskarżycielskich. Ów samochód, w którego rzuciłem bogu ducha winnym garnkiem/kubłem, okazał się natomiast należeć do składających niezapowiedzianą wizytę rodzicieli gospodyni. Jedno z nich zresztą, mianowicie szanowna mateczka, w magiczny sposób pojawiło się nagle w drzwiach wejściowych, dokładnie naprzeciw miejsca, gdzie akurat stałem i nie zdążyło nic powiedzieć nawet, kiedy ja, w reakcji tyle automatycznej, co logicznej (opartej na prostym równaniu: ktoś starszy niż 30 lat? Udawaj trzeźwego!) wyprostowałem się i najpierw wyrzuciłem z siebie: "JA NIC NIE PIŁEM" a zaraz potem, całkiem obfitego pawia, wprost na buty szanownej gospodyni. No i w tym miejscu nastąpił zgon.

Zgon, podczas którego robiono rzeczy, o których wspomniałem wcześniej, a także o których nie wspomniałem i nie wspomnę, bo albo nie chcę, albo nie pamiętam, albo w ogóle nie zostałem o nich poinformowany dla dobra samych informujących. Fakt jest jednak taki, że obudziłem się, leżąc a podłodze, dzięki uprzejmym kopom pod żebra rozdawanym przez matulkę naszej gospodyni, która przy okazji wrzeszczała coś co brzmiało jak "Kto to kurwa teraz posprząta?!". Nie wiedziałem, o co chodzi, więc wstałem, przełożyłem nogę przez kolegę współdzielącego podłogę z Predatorem i udałem się do łazienki gdzie nastąpiło olśnienie. Olśnienie dotyczące wszystkiego co się działo zeszłej nocy, a co znalazło odwzorowanie w dokładnie, co do centymetra, zahaftowanych ścianach i podłodze ubikacji. Graliście kiedyś w taką bardzo starą grę, co to się nazywała "Phantasmagoria" i choć dziś byłaby komedią, to w swoich czasach była horrorem. I tam było takie pomieszczenie zrobione z ludzkich wnętrzności. No. To tutaj było już blisko. Jak miałem się dowiedzieć jakiś tydzień później, było to wyłącznie i w całości moje dzieło.

Ja już nie płaczę, że nie mam krejzi świąt czy sylwestra. Ja już po prostu nie piję.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz