poniedziałek, 6 stycznia 2014

Klubowo

W czasach trochę mroczniejszych niż obecne, lecz równie zabawnych, miałem niezbyt oryginalny sposób radzenia sobie ze smutkiem i rozgoryczeniem, wynikającymi z życia jakie prowadziłem. Sposób ten powodował wzrost smutku i rozgoryczenia przynajmniej dwukrotny dnia następnego, co mogłoby dawać wrażenie, jakże mylne zresztą, że jest ów sposób o kant dupy potłuc. A to nieprawda, bo, przy okazji, zapewnia on takie atrakcje jak choćby: mdłości, dziwne bulgotanie w żołądku, światłowstręt oraz rozsadzający ból głowy. Ale to ostatnie to podobno od samego życia już. 

Wspomniany sposób był bardzo prosty: napierdolić się do szmaty. Dziś sam jestem dziadkiem i dużo częściej jest mi zwyczajnie wszystko obojętne, to i wymówek dla przeprowadzania podobnych terapii mniej.

Któregoś dnia, kiedy to, trochę niespodziewanie, bo przecież jest tyle na świecie powodów do radości, naszedł mnie melancholijny nastrój, a nikt nie był skory do towarzyszenia mi w mojej kuracji, postanowiłem, na przekór przeciwnościom losu, nie upijać się sam. Udałem się więc do pewnego lokalu, równie przyjaznego i szanowanego, co śmierdzącego i ciemnego, do którego jeden z moich przyjaciół zwykł schodzić w klapkach, pijać śniadania koło siedemnastej rano. W barze nie zastałem nikogo, kogo bym znał. 

Jakieś trzy godziny później, wraz z, zdaje się, Maćkiem i Grześkiem, moimi nowymi najlepszymi przyjaciółmi, śpiewaliśmy sprośne piosenki i, stojąc na barze, pokazywaliśmy sobie tatuaże, znajdujące się niekiedy w miejscach, których raczej nie powinno się pokazywać obcym mężczyznom w ciemnej spelunie. No ale my byliśmy już funflami więc to co innego. Gdy na miejsce dotarł mój przyjaciel, który, około dwóch godzin wcześniej, gdy jeszcze mogłem komukolwiek udzielić przyjacielsko-lekarskiej rady ("Źle Ci? Chodź się najebać."), zadzwonił do mnie z wiele sugerującym i prowokacyjnym pytaniem "Co tam?", po trapiącym mnie smutku i rozgoryczeniu nie było nawet śladu. Kolejny wielki sukces doktora Parówy i jego magicznej kuracji. Nowo przybyły, mimo braku skierowania, czy nawet choćby objawów będących podstawą do powzięcia odpowiednich środków, postanowił jednak podjąć leczenie profilaktyczne.

Nie do końca wiem co, jak i dlaczego, ale kolejne co pamiętam z tego wieczoru, to to, że chichocząc dziko jak dwie gimnazjalistki, biegniemy ile sił w nogach, przed czymś uciekając. A jestem całkiem pewien, że absolutnie nikt nas nie gonił. Gdy wskoczyliśmy pełnym pędem do autobusu linii nocnej, zdałem sobie sprawę, że obaj trzymamy, po jednej na rękę, plastikowe skrzynki po piwie. Ponieważ nie potrafiłem sam znaleźć odpowiedzi na trapiące mnie beenhakerowskie pytanie, podzieliłem się nim z moim towarzyszem. W odpowiedzi, z uśmiechem na twarzy tak szerokim, że spokojnie mógłby nim obdarować wszystkich pozostałych współpasażerów - którzy to, jak powszechnie wiadomo, podróżując linią nocną we wtorek czy inną środę, min specjalnie zadowolonych nie mają - postawił na podłodze autobusu jedną zajumaną skrzynkę na drugiej i z niemałym tryumfem na twarzy, orzekł "A DLATEGO!". Resztę drogi do domu przejechaliśmy strasznie z siebie zadowoleni. Na siedząco.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz