Ja to nie zwykłem opowiadać o
pewnych sprawach, o których opowiadanie, nawet pozbawione
jakiegokolwiek nacechowania, brzmi zawsze jak przechwałki. Bo tu się nie
ma czym chwalić specjalnie. Tym razem jednak opowiem.
Zdarzyło się raz tak, że dzień był gorszy a noc młoda i trzeba było ją
jakoś zagospodarować. U zioma, co to mieszka zaraz obok, niedaleko,
właściwie to u mnie i razem mieszkamy, wolna chata. Moją gdzieś czy to
wywiało, czy po prostu dostałem wolne, u niego sytuacja podobna, więc
wyjścia były dwa. Pierwsze, młodzieńcze, wyjść na miasto, jechać ZTM,
przeżywać podróż, upić pod nakrętkę, rozrzedzić, wlać w gardziel, nie
dojechać do Centrum, bo za daleko i skończyć w ulubionej knajpie trzy
przystanki od domu. Ale nie, bo to też i za daleko, i za dużo zachodu, a
my już młodzi nie jesteśmy. Wybraliśmy więc opcję numer dwa, czyli
najprostszą, najmilszą i zasadniczo niczego od nas niewymagającą. Jak
wolne, to wolne. Akurat miałem kilka kropli z nowego źródełka i trzeba
było je wypróbować. Postanowiliśmy więc zwyczajnie i po bożemu zostać w
domu.
No to tak zwany chill. Siadamy, nabijamy, jeden maszek, drugi, trzeci,
nawet nie wiem kiedy zrobił się szósty albo i siódmy. W każdym razie
siedzimy i czekamy. Przerzucamy kanały bezmyślnie, byle szybciej. Znaczy
on przerzuca bo wiadomo, jego chata, pan na włościach i grupa
trzymająca władzę. Zatrzymał się nagle i zostawił włączone pudło na
Polsacie gdzie akurat dawali festiwal TOP TRENDY. Odłożył z
namaszczeniem pilota i patrzy na mnie. A wyraz twarzy ma tak głupi i
bezmyślny, że ja już wiem, nawet jeśli on jeszcze nie wie. Działa.
Odwracam się, żeby nie widzieć tego jego wiercącego spojrzenia
podszytego głupawym uśmieszkiem, które wprawia mnie ni to w zakłopotanie
ni to w rozbawienie. Po chwili poczułem lekkie mrowienie pod kopułą i
jak spojrzałem w ekran telewizora tak już zostałem.
Resztę wieczoru spędziliśmy rozpływając się w zachwytach nad twórczością
prezentowanych artystów, analizując nutki, przeżywając rytmy i
powtarzając zasłyszane słowa, dostrzegając w nich nieskończoną głębię i
wartość dodaną, sprawiającą, że nasze umysły,poprzez nić sztuki, łączą
się w jakiś magiczny sposób z jaźnią artysty. Olśnieni i zauroczeni
każdym prezentowanym dźwiękiem, każdą osobowością pokazywaną nam w
ramach, jak się okazuje, najbardziej wartościowego artystycznie i
duchowo festiwalu w Polsce a może i na świecie, z lekką tylko przerwą na
reklamy, podczas których, chcąc uniknąć najgorszego, przestawiamy na
VIVĘ i te same co wcześniej przeżycia towarzyszą nam przy klipie
"Starships" Nicki Minaj. Jest grubo. Nie wiem kiedy nawet, ale nagle,
gdy, ni stąd ni zowąd, zaczęło ze mnie powolutku schodzić, zastałem nas
jakieś dwie godziny później, wpatrujących się od co najmniej
czterdziestu minut w śpiącą rybkę na MiniMaxie i dość wartko i zawzięcie
się nawzajem uciszających, aby przypadkiem owej rybki nie obudzić, bo
tak słodko śpi.
Morał z tego miał być taki, że dziś w radiu usłyszałem jedno z owych
dzieł, przy którym naszym zachwytom nie było końca. Dzieło owe podczas
słuchania którego, wydawało nam się, że nie tylko zrozumieliśmy artystę,
przez co byliśmy w stanie go docenić, a nawet hołubić, ale
zrozumieliśmy wręcz istotę melodii, poezji... no sztuki w ogóle. No więc:
nie. Słyszę ten numer i słyszę też, jak, nawet trochę wbrew sobie, pada
z mych ust nie tyle opinia wyrażona do osoby stojącej obok mnie, ale
pretensja do garnków w kuchni, do tłuszczu na patelni, do przepalonej
żarówki, do mięsa, że tak wolno się smaży. Pretensja do świata jako
takiego.
- Boże, co za gówno.
Życie potrafi sprawiać niespodzianki ;)
OdpowiedzUsuń