niedziela, 24 listopada 2013

Polsat

Ja to nie zwykłem opowiadać o pewnych sprawach, o których opowiadanie, nawet pozbawione jakiegokolwiek nacechowania, brzmi zawsze jak przechwałki. Bo tu się nie ma czym chwalić specjalnie. Tym razem jednak opowiem. 

Zdarzyło się raz tak, że dzień był gorszy a noc młoda i trzeba było ją jakoś zagospodarować. U zioma, co to mieszka zaraz obok, niedaleko, właściwie to u mnie i razem mieszkamy, wolna chata. Moją gdzieś czy to wywiało, czy po prostu dostałem wolne, u niego sytuacja podobna, więc wyjścia były dwa. Pierwsze, młodzieńcze, wyjść na miasto, jechać ZTM, przeżywać podróż, upić pod nakrętkę, rozrzedzić, wlać w gardziel, nie dojechać do Centrum, bo za daleko i skończyć w ulubionej knajpie trzy przystanki od domu. Ale nie, bo to też i za daleko, i za dużo zachodu, a my już młodzi nie jesteśmy. Wybraliśmy więc opcję numer dwa, czyli najprostszą, najmilszą i zasadniczo niczego od nas niewymagającą. Jak wolne, to wolne. Akurat miałem kilka kropli z nowego źródełka i trzeba było je wypróbować. Postanowiliśmy więc zwyczajnie i po bożemu zostać w domu. 

No to tak zwany chill. Siadamy, nabijamy, jeden maszek, drugi, trzeci, nawet nie wiem kiedy zrobił się szósty albo i siódmy. W każdym razie siedzimy i czekamy. Przerzucamy kanały bezmyślnie, byle szybciej. Znaczy on przerzuca bo wiadomo, jego chata, pan na włościach i grupa trzymająca władzę. Zatrzymał się nagle i zostawił włączone pudło na Polsacie gdzie akurat dawali festiwal TOP TRENDY. Odłożył z namaszczeniem pilota i patrzy na mnie. A wyraz twarzy ma tak głupi i bezmyślny, że ja już wiem, nawet jeśli on jeszcze nie wie. Działa. Odwracam się, żeby nie widzieć tego jego wiercącego spojrzenia podszytego głupawym uśmieszkiem, które wprawia mnie ni to w zakłopotanie ni to w rozbawienie. Po chwili poczułem lekkie mrowienie pod kopułą i jak spojrzałem w ekran telewizora tak już zostałem. 

Resztę wieczoru spędziliśmy rozpływając się w zachwytach nad twórczością prezentowanych artystów, analizując nutki, przeżywając rytmy i powtarzając zasłyszane słowa, dostrzegając w nich nieskończoną głębię i wartość dodaną, sprawiającą, że nasze umysły,poprzez nić sztuki, łączą się w jakiś magiczny sposób z jaźnią artysty. Olśnieni i zauroczeni każdym prezentowanym dźwiękiem, każdą osobowością pokazywaną nam w ramach, jak się okazuje, najbardziej wartościowego artystycznie i duchowo festiwalu w Polsce a może i na świecie, z lekką tylko przerwą na reklamy, podczas których, chcąc uniknąć najgorszego, przestawiamy na VIVĘ i te same co wcześniej przeżycia towarzyszą nam przy klipie "Starships" Nicki Minaj. Jest grubo. Nie wiem kiedy nawet, ale nagle, gdy, ni stąd ni zowąd, zaczęło ze mnie powolutku schodzić, zastałem nas jakieś dwie godziny później, wpatrujących się od co najmniej czterdziestu minut w śpiącą rybkę na MiniMaxie i dość wartko i zawzięcie się nawzajem uciszających, aby przypadkiem owej rybki nie obudzić, bo tak słodko śpi. 

Morał z tego miał być taki, że dziś w radiu usłyszałem jedno z owych dzieł, przy którym naszym zachwytom nie było końca. Dzieło owe podczas słuchania którego, wydawało nam się, że nie tylko zrozumieliśmy artystę, przez co byliśmy w stanie go docenić, a nawet hołubić, ale zrozumieliśmy wręcz istotę melodii, poezji... no sztuki w ogóle. No więc: nie. Słyszę ten numer i słyszę też, jak, nawet trochę wbrew sobie, pada z mych ust nie tyle opinia wyrażona do osoby stojącej obok mnie, ale pretensja do garnków w kuchni, do tłuszczu na patelni, do przepalonej żarówki, do mięsa, że tak wolno się smaży. Pretensja do świata jako takiego. 

- Boże, co za gówno.

1 komentarz: