piątek, 1 listopada 2013

Rozpust

Sklep spożywczo-monopolowy o nazwie niezapamiętywanej. Emil, Darex, An-Pol czy PolGosiex. Smutna blaszana buda w kolorze obszczanym na środku gargantuicznej pustki osiedla z wielkiej płyty.

Późne popołudnie i półmrok zaszłego słońca, prześwitującego jeszcze gdzieniegdzie pomiędzy blokami i chmurami. Stada wron krążą na niebie, kracząc zajadle, że koniec jest blisko a miłość nie istnieje. Ja wiem, czego mi trzeba.

W środku: Polska w miniaturze. Ogrom możliwości w ramach jednego wyboru. Niezliczona ilość kolorów, zabutelkowana w najróżniejszych rozmiarach. Wszelki (prima) sort na import i eksport. Do tego kilka suchych bułek na dnie plastikowej skrzyni i wyblakłe pudełko ptasiego mleczka na półce. No cześć. Nad wejściem czarno-biały telewizor z anteną, wychodzącą przez dziurę w suficie, nadaje kronikę, a w jej ramach niusa o tym, jak to towarzysz Stalin przekazał wyrazy ubolewania towarzyszowi Bierutowi, w związku czymś, czego nie dosłyszałem, bądź też nie chciałem dosłyszeć, ale czego konsekwencje odczuwamy zapewne po dziś dzień na każdym rogu i przy każdym kroku.

Za ladą Mirek. Albo Bogdan. Wypłowiały sweterek, klucze na szyi, czapeczka z daszkiem, okulary. Nim zdążyłem wyrazić swe życzenie, do sklepu wchodzi klient. Wypłowiały sweterek, skórzana kurtka, czapeczka z daszkiem, wąsy.

- Ten Pan poza kolejką! - oświadcza Mirek. Albo Bogdan. Czapeczkowi koledzy. Niech ich szlag.

Krótkie przywitanie i przechodzimy do konkretów. To, to i to. I jeszcze ćwiarteczka tego. Odliczenia w drugą stronę. Nie do renty, a od. Po jednym kolorku na każdy aspekt życia, dla jego ubarwienia. Plus coś dla klarowności widzenia, a także coś dla czystości sumienia. Do tego co nieco dla jasności osądu i gotowe. Siata pełna. Mirek ściąga jeszcze z szyi klucze i wrzuca do siatki z przygotowanymi dla klienta zakupami.

- Stara przyniosła. Żebyś tylko do domu trafił.
- Do domu to ja trafię. Gorzej z.

Śmiech, którym obaj wybuchli, najwyraźniej spowodowany był żartem, którego nie wyłapałem. Ale teraz moja kolej. Ja też przyszedłem po swoją dawkę szczęścia.

- Ptasie mleczko poproszę.

Wymowna cisza. Podejrzliwe spojrzenia. Znaczące uśmieszki pod wąsem. Prawdziwym i mentalnym.

- 15,50 poproszę.

Już wyjmuje portfel, ale mocne chrząknięcie i następujący po nim atak kaszlu wąsacza, który najwyraźniej nie opuścił sklepu, zapatrzywszy się w telewizor i lepsze czasy, sprawia, że zastygam na chwilę. W końcu jednak odliczam i płacę. Dziękuję ładnie i się zbieram. Na odchodne dobiega mnie miks zdziwienia i dezaprobaty;

- Jesu... tak marnować piniondze.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz