środa, 16 października 2013

Techno

W jednej ze swoich byłych prac (a wykonywałem ich wiele, gdyż jako człowiek pozbawiony jakichkolwiek umiejętności czy talentów, imam się każdej pracy), miałem wątpliwą przyjemność pracowania w korpo. Nie było to jednak wielkie międzynarodowe korpo. Takie raczej trochę mniejsze. Takie nasze. Polskie.

Jak to w korpo, przynajmniej tak słyszałem od kolegów i koleżanek bardziej doświadczonych w korpo-pracach, ludzie z różnych działów kontaktują się w sposób tak ograniczony, jak to tylko możliwe. Starają się na siebie nie patrzeć, nie widywać w ogóle, pisać maile, a nie dzwonić, a najlepiej w ogóle się do siebie nie odzywać. Tak też było i w tym przypadku.

Jedyny dział, poza moim własnym, z którym tak naprawdę musiałem w ogóle mieć doczynienia, to naturalnie dział techniczny. W korpo mniejszych i większych działy tego typu to swego rodzaju autonomie w ramach ustroju federalnego. Nie podlegają nikomu poza kanclerzem, ale on i tak niespecjalnie ma ochotę się z nimi kontaktować. Jak zresztą i cała reszta. Trochę jak Szkocja w ramach Zjednoczonego Królestwa. Niby wszyscy wiedzą, że oni tam są, ale nikt specjalnie nie chce z nimi trzymać poza chwilami zagrożenia, kiedy to trzeba wykorzystać pierwsze koło ratunkowe w postaci telefonu do przyjaciela. Dział techniczny to też nomadzi korpo. Ludzie nie objęci dress-codem, bo i po co, skoro mało kto ich w ogóle widuje. Ludzie nie podlegający żadnej władzy, poza tą najwyższą. Ludzie niewidzialni i nieuchwytni. Kończący pracę w porach, kiedy są najbardziej potrzebni. W środę o 14, bo przecież "środa, to mały piątek". A "czwartek, to mała sobota".

Zawsze chciałem pracować w dziale technicznym, chociaż nie mam absolutnie żadnego pojęcia o tym, co oni tam właściwie robią. W najmniejszym jednak stopniu nie odróżniało mnie to od reszty ludzi tam pracujących.

Za każdym razem, kiedy coś mi nie działało - nie ważne co, po prostu coś - zwolniony z myślenia nad źródłem problemu, chwytałem za telefon i wybierałem numer wewnętrzny najprostszego rozwiązania. Po przedstawieniu sytuacji i dokładnym zreferowaniu w czym rzecz, musiałem wysłuchać kilku standardowych westchnień, po czym padało hasło klucz;

- Dziwne... u mnie działa.

Odpowiedź na wszystko. Rozwiązanie problemu bez jego dotknięcia. Absolutny, niczym nie zmącony geniusz.

I tak było za każdym razem. Gdy telefon nie był odbierany, a mail akurat działał, wysyłałem wiadomość. W odpowiedzi na nią otrzymywałem maila o treści:

- Dziwne... u mnie działa.

Gdy nuda brała górę nad lenistwem, a nerwy puszczały moim przełożonym, w wyniku czego, mimo niedziałającego czegokolwiek, trzeba było faktycznie wziąć się do pracy, a akurat udało się sprowadzić technicznego na miejsce nieświadomie wcześniej popełnionej przeze mnie zbrodni na moim narzędziu pracy, zwykle diagnoza nie była niczym szokującym;

- Dziwne... u mnie działa.

Widoczny, lecz nie namacalny, udział działu technicznego w rozwiązaniu problemu kończył się na tym jednym mrukliwym zdaniu. Ale na ogół, po jego wypowiedzeniu, odłożeniu słuchawki, czy zejściu z powrotem do piwnic - swojego królestwa flaneli, kabli i kurzu, robili coś, cokolwiek to było, co sprawiało, że problem znikał. Nigdy nie otrzymywałem wyjaśnień, co właściwie się stało, co problem spowodowało ani co zostało zrobione w celu owego problemu zlikwidowania, ale nigdy też właściwie się tym nie interesowałem. Ważne i smutne jednocześnie było to, że można wrócić do pracy.

Któregoś razu jednak sprawy poszły w nie do końca spodziewanym kierunku. Dzień jak co dzień, coś się popsuło. Tu nie było żadnego zaskoczenia, zrozummy się. Ale to był mój szczęśliwy dzień. Do działu technicznego dodzwoniłem się już za 26 razem i po treściwym i konkretnym przedstawieniu problemu usłyszałem ostateczną diagnozę:

- Dziwne... u mnie działa.

Problem jednak był najwyraźniej poważniejszy, gdyż po 5 minutach oddzwoniono do mnie i poproszono o wykorzystanie najskuteczniejszego znanego środka zaradczego. Środka, za którego stosowanie ci ludzie właściwie brali pieniądze.

- Czy możesz zrestartować komputer?

Polecenie wykonane. Na ogół pomagało, ale nie tym razem. Sprawa była poważna. Wystukałem więc ponownie odpowiedni numer telefonu, by poinformować, że tym razem się nie udało. Wysłuchałem kilku standardowych westchnień i pomrukiwań, które miały chyba oznaczać, że Pan się do mnie wybiera. Po okresie około trzech przerw na kawę, faktycznie się zjawił. Stanąłem obok i przyglądałem się cierpliwie. Postukał w klawiaturę, powiedział do siebie tajne hasło, zrestartował komputer trzy razy. Podrapał się po głowie i odwrócił do mnie;

- Faktycznie. Nie działa.

To był mój ostatni dzień w pracy.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz