Chciałem dobrze a wyszło jak zwykle.
Spokojne popołudnie w domu. Trochę coś tam ogarniam, trochę gram na gitarze, coś tam upichcę. Prowadzę luźne, niejednokrotnie przerywane innymi czynnościami, niezobowiązujące rozmowy z przyjaciółmi przez internet. Coś co w poprzedniej dekadzie określało modne wtedy słówko "chill [czil]".
Wtem dzwonek do drzwi. Dość niespodziewanie, gdyż gości zbyt często nieprzyjmuje, a gdyby miało być inaczej, to z pewnością zostałbym o tym wcześniej poinformowany. Robię więc to, co każdy dorosły, zdrowy na ciele i duchu, będący sam w domu mężczyzna by zrobił. Udaje że mnie nie ma. W końcu dopiero co wyszedłem spod prysznica i nie posiadam wszystkich niezbędnych do przyjmowania niezapowiedzianych gości części garderoby. Zastygnąwszy w bezruchu, co jak wiadomo powinno uświadczyć znajdujące się po drugiej stronie drzwi osoby, że nikogo nie ma w domu, odczekawszy pół minutki, udałem się do kuchni w celu usmażenia se jajek. Gdy jednak docieram do kuchni - a odległość między kuchnią a łazienką nie jest odległością maratońską zdecydowanie - dzwonek znów dzwoni. Więc ja znów zastygam i odczekuje odpowiednią ilość czasu patrząc z zakłopotaniem na drzwi które przecież same się nie otworzą. I dobrze. Odczekane, wracamy więc do jajek. Ich smażenia znaczy się. Ale dzwonek znowu dzwoni. Tym razem nie raz, przeciągle, jak poprzednio, a dwukrotnie i krótko. Bzzt. Bzzt.
Zdębiałem. Na to nie byłem przygotowany. Ale jakoś to przetrwałem, choć było już zdecydowanie ciężej. Ale twardym trzeba być, nie miękkim. No więc jajka. Trzeba smażyć. Ale nie, bo znowu.
Bzzt. Bzzt.
Jak pojebani. Trochę nie wiem co robić, trochę się zaczynam denerwować. Stoję dalej w samym ręczniku i próbuje skupić się na tym co powinienem (jajka!) ale dzwonek zaczyna regularnie, acz nierówno, dzwonić i bzyczeć i doprowadzać mnie do szału. Nie jest łatwo doprowadzić mnie do szału. Znam kilka osób które próbowały i śmieje się z nich do tej pory. Ale czasami ta sztuka się udaje. Nie wiem czy to kwestia układu gwiazd czy jakiejś innej dyrdymały w tym stylu ale bywa, że nie stanowi to zbytniego problemu. No więc chyba dziś był ten dzień.
Dzwonek dzwonił jak pojebany, a ja nie wiedziałem co mam robić. Nie chciałem otwierać, ujawniać się, wychodzić na głupka co to siedział w domu i udawał że go nie ma. Ale z drugiej strony mam do tego pełne prawo, bo kto mi zabroni? Przecież u siebie jestem nie? Nie chciałem otwierać to nie otwierałem, i ten ktoś, ktokolwiek to jest, powinien to uszanować. Ale nie robił tego.
Kiedy ja tak stałem i miotałem się w sobie, dzwonek przestał napierdalać. Zbliżyłem się więc powolutku do drzwi i zacząłem nasłuchiwać. Cisza. Jestem uratowany! Jak tylko przeszło mi to przez myśl, dzwonek znowu zadzwonił. Ależ cóż to było za dzwonienie. Jedno, długie, nieprzerwane, pierdo....
Nie wytrzymałem i szarpiąc się zamkami w końcu otworzyłem drzwi na oścież i wydarłem się na cały korytarz:
NIKOGO NIE MA W DOMU!!!!!!!!!!!!!!!1
Przed drzwiami stała dozorczyni - mocno speszona kobieta po 40stce, zawsze miła i uprzejma;
- Spotkałam Pana mamę na dole i powiedziała mi, że na pewno jest Pan w domu. Zawiadomienie do podpisu przyniosłam...
Co miałem zrobić. Podpisałem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz