sobota, 14 września 2013

Feniks

Dworzec Zachodni w Warszawie. Najbardziej wschodnie miejsce stolicy. W jego obrębie - bar "Feniks". Jestem pewien, że niejeden powstał rano z popiołów dzięki temu miejscu.
Feniks oferował kuchnie polską. W dodatku, przynajmniej jak zapewniał banner nad wejściem, "smacznie i tanio". Z pewnością trudno się było oprzeć. Mi się jednak jakoś udało.

Sprzeczności ekonomiczne są zawsze obecne i, co więcej, determinujące. Tak też okazało się być w tym konkretnym miejscu i czasie. Tyle że nie zawsze są one obecne we własnej stricte osobie. Czasem potrzebują kilku ciał. Polityka natomiast zawsze polega - i zawsze będzie polegać - na budowaniu sojuszy i mozolnym wiązaniu ze sobą różnych postaw i roszczeń lub, jak to powiedział kiedyś ktoś bardzo mądry, choć z lekkim zapędem do niepotrzebnego dramatyzmu (jak zresztą wszyscy Francuzi): "Samotna godzina ostatniej instancji nie wybija nigdy - ani na początku, ani na końcu drogi".

Mogło się też tak zdarzyć w tej sytuacji. Było to nawet wysoce prawdopodobne. Załamanie mojej prywatnej rzeczywistości, tego czule i długo pielęgnowanego izolatu cząstki świadomości układającej się na obraz świata, nastąpiło jednak na samym końcu. Do owego momentu wszystko było jak należy. Po bożemu.

Restauracyjny ogródek okupowało trzech dżentelmenów. Wyglądali na Bogdana, Bohdana i Staszka. Wszyscy razem i każdy z osobna. Ewentualnie można było ich również wziąć za Zbyszka, Janusza i Mirka. Z pewnością za to nie byli Lucjanem, Ignacym i Franciszkiem. Dyskusja, którą prowadzili w przerwach między łykami piwa i odpalaniem jednego papierosa od drugiego, była stonowana, rzeczowa i kulturalna. Bez zbędnych zdań czy nic nie wnoszących opinii oraz wyłącznie z taką ilością słów na "k" jakiej wymagał tego aktualnie poruszany temat. Niezależnie od niego jednak, z ust jednego z rozmówców, zawsze w kwiecistej otoczce metafor i analogii, sprowadzonych do niezwykle pomysłowych zastosowań słów na "j", "k" i "z", przewijało się imię Marzena. Panowie szanowali swój czas oraz, z pewnością, siebie nawzajem, skoro postanowili go spędzić w swoim towarzystwie. Pozostałą dwójkę musiał więc irytować fakt poświęcania owego czasu w tak dużym stopniu osobie nieobecnej.

Ów najbardziej rozgadany jegomość w pewnym momencie wstał, a moim oczom ukazał się tak zwany sweter klasyczny. Skromna kolorystyka za to ułożona w iście barokowe wzory. Wyraźnie był to przedstawiciel najświetniejszego okresu w historii polskiej mody. Coś jakby Wczesny Jaruzelski. Do tego, swetra nierozłączny kompan: spodnie z sztruksu koloru złocisty brąz. Mężczyzna najwyraźniej gdzieś się wybierał. Pociągnął ostatni łyk piwa, odpalił od jednego z kompanów ostatniego papierosa, wsiadł do auta i odjechał.

Tu nastąpiło załamanie. Załamanie nie tylko mojego własnego postrzegania świata, ale i rzeczywistości jako takiej. Świat powinien trząść się w posadach. Ja sam przynajmniej dostałem drgawek. Szok był tak duży, że z początku w ogóle nie byłem świadom tego, co się stało. Dotarło do mnie, dopiero gdy po kilkunastu minutach auto ponownie podjechało pod bar Feniks, a facet darł się trochę na przywiezioną towarzyszkę, trochę tak w przestrzeń, ogólnie;

- To to jest właśnie, kurwa, Marzena! Pojebana jest! MIAŁAŚ. KURWA. STAĆ. POD. MARIOTTEM. MÓWIŁEM. CI. KURWO. Odróżniasz Ty Mariott od Złotych Tarasów?!?! Wiesz co to jest Mariott w ogóle?!?!

Wtedy trybik zaskoczył. Oczy się otworzyły. Nic się już nie liczyło. Nic nigdy nie będzie takie samo.

To była Toyota.

Prius.

Hybrid.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz