poniedziałek, 2 września 2013

Maj

Taka oto historia. Albo przypadek. Historia przypadku takwięc.

Po dniu całym pracy, dobitym dodatkowo treningiem na siłowni, siedzę skatowany lekko na przystanku, w jakby nie patrzeć, środku dużego europejskiego miasta. Stolicy nawet. Siedzę se tak siedzę i dłubie coś tam w telefonie starając się uporać z aplikacją kalendarza. Skupiony poniekąd na owej aplikacji, dodatkowo słucham jakiegoś rzewnego minimalu z Meksyku dla ludzi chcących uchodzić za bogatych intelektualnie i wysublimowanych w guście. To ja. Kocham bezgranicznie. Muzyka sączy się ze słuchawek typu "nauszniki" co poza nadawaniem głębi i brzmienia każdemu pojedynczemu dźwiękowi (więcej i tak nie ma, w końcu minimal) dość skutecznie izoluje od świata. Do tego to zmęczenie. Przyjemne po treningu, i to mniej przyjemne po pracy. Pełen relaks. Na przystanku. Popołudniu. Jak menel jakiś.
WTEM! Coś uporczywie przedziera się przez moje bezmózgie przewijanie kalendarza, a nawet słuchawki. Z początku to ignoruje, sądząc że owe skrzypienie, może skrzek, skrzyp jakby, to zabieg artystyczny. Ale nie. Nie pasuje. Być nie może. Podnoszę w końcu wzrok i co widzę?

W odległości jeszcze od przystanku niemałej, ale cały czas się zmniejszającej, widzę gościa. Gość jak gość, ni za mały, ni za duży, za to obstrzyżony na pieczarkę. Tak, na pieczarkę. Tak jak w podstawówce. I shit you not. Ubrany w bawełniane spodnie dresowe i równie bawełnianą bluzę, idzie dziarskim krokiem w moim i innych dość skonfundowanych przystankowiczów kierunku, a pod pachami niesie dwie chyba dziesięciokilogramowe worki pełne brykietu. Czy tam węgla drzewnego, chuj go w sumie wie. Niesie tak i co parę kroków przystaje aby postawić worki na ziemi i złapać je za rączki. Po czym znowu. Przystaje, stawia worki i bierze je pod pachy. A ręce tu już dyndają przy kolanach samych, taki jest utyrany. Utyrany po łokcie. Gość dyszy, pot się leje, wiecie. Te sprawy. Ale wygląda na szczęśliwego. O ile jakikolwiek dorosły mężczyzna może wyglądać na szczęśliwego we fryzurze na pieczarkę, to on to robi. O ile jakikolwiek dorosły mężczyzna może z własnej woli obstrzyc się na pieczarkę... nieważne zresztą.

Przy którymś z kolei jego postoju, dociera w końcu do mnie, że za każdym razem gdy gość się zatrzymuje, irytujący hałas, raban może nawet, ustaje. Gdy zbliża się w końcu na odległość której, jako że nigdy nie byłem dobry w określeniu odległości, za cholerę nie potrafię określić, zauważam w końcu, że facet jest w talii obwiązany liną. Liną na której drugim końcu znajduje się grill. Ruszt znaczy się. Wiecie, pełna bajera. Kratka, kółka i w ogóle. Jeszcze nie usmolony nawet. A w nim, nie zgadniecie. Siaty. Siaty zakupów. Dość radośnie pobrzękujących zakupów.

I myślę sobie: "Może trzeba by mu ten ruszt zabezpieczyć jakoś?"
 

I teraz już wiem. W momencie gdy gość mija mnie i resztę wyłupiających oczy przystankowiczów, dociera do mnie. 

W Warszawie zaczęła się majówka. 

Zginiemy wszyscy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz