Taka oto historia. Albo przypadek. Historia przypadku takwięc.
Po dniu całym pracy, dobitym dodatkowo treningiem na siłowni, siedzę
skatowany lekko na przystanku, w jakby nie patrzeć, środku dużego
europejskiego miasta. Stolicy nawet. Siedzę se tak siedzę i dłubie coś
tam w telefonie starając się uporać z aplikacją kalendarza. Skupiony
poniekąd na owej aplikacji, dodatkowo słucham jakiegoś rzewnego
minimalu z Meksyku dla ludzi chcących uchodzić za bogatych
intelektualnie i wysublimowanych w guście. To ja. Kocham bezgranicznie.
Muzyka sączy się ze słuchawek typu "nauszniki" co poza nadawaniem głębi i
brzmienia każdemu pojedynczemu dźwiękowi (więcej i tak nie ma, w końcu
minimal) dość skutecznie izoluje od świata. Do tego to zmęczenie.
Przyjemne po treningu, i to mniej przyjemne po pracy. Pełen relaks. Na
przystanku. Popołudniu. Jak menel jakiś.
WTEM! Coś uporczywie
przedziera się przez moje bezmózgie przewijanie kalendarza, a nawet
słuchawki. Z początku to ignoruje, sądząc że owe skrzypienie, może
skrzek, skrzyp jakby, to zabieg artystyczny. Ale nie. Nie pasuje. Być
nie może. Podnoszę w końcu wzrok i co widzę?
W odległości
jeszcze od przystanku niemałej, ale cały czas się zmniejszającej, widzę
gościa. Gość jak gość, ni za mały, ni za duży, za to obstrzyżony na
pieczarkę. Tak, na pieczarkę. Tak jak w podstawówce. I shit you not.
Ubrany w bawełniane spodnie dresowe i równie bawełnianą bluzę, idzie
dziarskim krokiem w moim i innych dość skonfundowanych przystankowiczów
kierunku, a pod pachami niesie dwie chyba dziesięciokilogramowe worki
pełne brykietu. Czy tam węgla drzewnego, chuj go w sumie wie. Niesie
tak i co parę kroków przystaje aby postawić worki na ziemi i złapać je
za rączki. Po czym znowu. Przystaje, stawia worki i bierze je pod pachy.
A ręce tu już dyndają przy kolanach samych, taki jest utyrany. Utyrany
po łokcie. Gość dyszy, pot się leje, wiecie. Te sprawy. Ale wygląda na
szczęśliwego. O ile jakikolwiek dorosły mężczyzna może wyglądać na
szczęśliwego we fryzurze na pieczarkę, to on to robi. O ile jakikolwiek
dorosły mężczyzna może z własnej woli obstrzyc się na pieczarkę...
nieważne zresztą.
Przy którymś z kolei jego postoju, dociera w
końcu do mnie, że za każdym razem gdy gość się zatrzymuje, irytujący
hałas, raban może nawet, ustaje. Gdy zbliża się w końcu na odległość
której, jako że nigdy nie byłem dobry w określeniu odległości, za
cholerę nie potrafię określić, zauważam w końcu, że facet jest w talii
obwiązany liną. Liną na której drugim końcu znajduje się grill. Ruszt
znaczy się. Wiecie, pełna bajera. Kratka, kółka i w ogóle. Jeszcze nie
usmolony nawet. A w nim, nie zgadniecie. Siaty. Siaty zakupów. Dość
radośnie pobrzękujących zakupów.
I myślę sobie: "Może trzeba by mu ten ruszt zabezpieczyć jakoś?"
I teraz już wiem. W momencie gdy gość mija mnie i resztę wyłupiających
oczy przystankowiczów, dociera do mnie.
W Warszawie zaczęła się
majówka.
Zginiemy wszyscy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz